Spojrzał na zegarek. Pięć minut po terminie.
Nie chciał myśleć o konsekwencjach. Wiedział, że Olivia coś szykuje, ale nie wiedział co. Próbował odgadnąć, ale w głowie miał pustkę.
Otaczała go szarość zmierzchu. Niebo ciemniało. Widział swój oddech, zmieniony w obłokach pary, jak dymek z papierosa.
Dziesięć minut po terminie.
Znowu popatrzył w kierunku drugiego telefonu.
Mówiła wyraźnie – stacja benzynowa.
Duncan obiegł ją wzrokiem. Było tam pusto, nie przejeżdżały żadne samochody ani ciężarówki, w powietrzu narastał spokój.
Czuł zimno. Wytężył słuch.
Dzwoni, pomyślał. W głowie zakręciło mu się ze strachu.
Zrobił parę kroków w kierunku stojącej samotnie budki telefonicznej. Przejeżdżający samochód zagłuszył tamten dźwięk, ale po chwili Duncan dał najpierw jeden, potem drugi krok do przodu i wtedy wyraźnie usłyszał ostry dźwięk dzwonka. Obejrzał się przez ramię na telefon obok sklepu. Walczył ze sobą, nie mógł się zdecydować.
Ruszył w kierunku budki.
Dzwonek telefonu brzmiał rozgłośnie w jego uszach.
Przyspieszył kroku. Zaczął biec.
Wtem zobaczył pracownika stacji, jak zmierza do aparatu. Nie! krzyknął w duchu. Nie!
Rzucił się sprintem przez parking.
Pracownik otworzył drzwi i podniósł słuchawkę, po czym zaczął dziwnym wzrokiem w nią się wpatrywać.
– Nie! – krzyknął Duncan. – To do mnie! Nie odwieszaj! Widział, jak mężczyzna ze zdziwieniem patrzy na telefon.
– Tutaj! Tutaj! Cholera, to do mnie! – wrzeszczał, pędząc ze wszystkich sił, dziko wymachując rękami.
Mężczyzna wychylił się z kabiny, patrząc na niego.
– Ty jesteś Duncan?
– Tak!
– Aha, niech mnie szlag. To do pana. Duncan chwycił słuchawkę.
– Tak. Tak! Już jestem! – Zatrzasnął drzwi tuż przed nosem zaskoczonego nieco pracownika stacji, który wzruszył ramionami i odszedł.
– Dobrze się spisałeś, Duncan. Nie sądziłam, że i tym razem ci się uda. Naprawdę… – powiedziała Olivia z udawanym uznaniem.
– Powiedziałaś przed 7 – 11!
– Hej, należy być trochę elastycznym.
– Powiedziałaś to i ja tam byłem.
– Duncan, Duncan, wycisz się. Chciałam tylko wiedzieć, czy jesteś tu, czy nie. – Zaśmiała się nieprzyjemnie. – Zadzwoniłabym za parę minut i na tamten numer. Ciekawa byłam, czy się domyślisz. – Zachichotała.
Duncan głęboko zaczerpnął powietrza. Próbował uspokoić się, ale nie był w stanie. Udało mu się tylko opanować drżenie w głosie.
– Co teraz? – spytał.
– Kierunek. Uważaj, powiem tylko raz. Gotowy?
– Nie… tak… podawaj.
– Gotowy?
Duncan znów głęboko wciągnął powietrze.
– Tak.
– Wyjmij kompas. Masz jechać sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na pomoc, potem cztery kilometry osiemset metrów na wschód. Na rozwidleniu jedź dwa kilometry trzydzieści metrów na północny wschód. Zatrzymaj samochód. Zobaczysz pole ciągnące się na zachód. Na polu znajdziesz pewien znak. Tam czekaj na dalsze instrukcje. Zapamiętałeś?
– Proszę, powtórz, Olivio.
– Duncan, Duncan, próbuję być wobec ciebie uczciwa, ale widzę, że nie doceniasz moich wysiłków. – Roześmiała się fałszywie. – No dobrze, powtórzę: sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na północ, cztery kilometry osiemset metrów na wschód, dwa kilometry trzydzieści metrów na pomocny wschód. Ruszaj, Duncan. W drogę.
Odwiesiła słuchawkę i zwróciła się do Billa Lewisa i Ramoną Gutierreza.
– Jak leming idący prosto do morza. Zdezorientowany, przerażony i ugodowy. Można by nawet powiedzieć, że już dojrzał. – Uśmiechnęła się. – Misja zakończona. Jedziemy.
Obaj byli tak zdenerwowani, że w odpowiedzi zdołali się tylko krzywo uśmiechnąć. Są słabi, uznała Olivia, z trudem opanowując niechęć. Czują, że pieniądze są blisko i o to im głównie chodzi. Źle. Nadal ich będę potrzebować. Niezbyt długo, ale jeszcze trochę. Szybko wyszła z supermarketu, a obaj mężczyźni przyspieszyli, by dotrzymać jej kroku.
Duncan wskoczył za kierownicę i wyzerował licznik na desce rozdzielczej. Dłońmi ścisnął skronie, próbując się uspokoić. Zupełnie jakby mnie wessał wir wodny. Czuł łomotanie serca. Spróbuj się pozbierać, powtarzał w myśli te słowa, jak magiczne zaklęcie. Sięgnął do kieszeni po kompas. Przez chwilę igła podskakiwała niezdecydowanie, po czym przyjęła właściwą pozycję, wskazując na boczną drogę. Wrzucił bieg i zaciskając wargi ruszył w drogę.
Przejechawszy kilometr znalazł się ponownie wśród gospodarstw rolnych. Jechał powoli, spoglądając na rozciągające się wzdłuż drogi staroświeckie farmy Nowej Anglii. Budynki mieszkalne zbudowane były z desek, pomalowanych na biało, wyszlifowanych przez czas i zimne wiatry; stajnie uginały się pod ciężarem lat i obowiązków. Ziemia miała kolor brunatny, a pnie drzew czarny. W zmierzchu widać było ich sterczące gałęzie. Świat wydał mu się nagle pierwotny i przerażający. Szosa wkrótce zmieniła się śliską żwirowaną drogę. Auto zaczęło tańczyć na wybojach. Samotnie przecinał pola i wzniesienia, jedynie od czasu do czasu spotykał jakiś ciągnik.
Pierwszy skręt zidentyfikował bez trudu. Jechał dalej, spoglądając cały czas na licznik. Kiedy dotarł do rozwidlenia, sprawdził kompas i udał się na północny wschód. Ogarnęło go podniecenie – przez głowę przemknęła mu myśl, że już niedługo zobaczy swego syna. Szybko jednak zwalczył złudną nadzieję i spojrzał znów na licznik. Półtora kilometra, tysiąc osiemset metrów, dwa kilometry trzydzieści metrów.
Zatrzymał się.
Dzień gasł. Niebo ciemniało, mrok gęstniał z każdą sekundą.
Wyszedł z samochodu i badawczo popatrzył na rozciągające się przed nim pole. Było ogrodzone kamiennym murkiem, sięgającym mu do pasa. Dalej, w odległości mniej więcej dziewięciuset metrów, rósł las. Pole rozciągało się w stronę drzew. Wdrapał się na murek i zeskoczył na drugą stronę.
Myślał teraz tylko o pieniądzach w teczce oraz o swym synu. Ruszył polem i od razu zapadł się po kostki w błocie. Z trudem wyciągnął stopę i ruszył dalej, walcząc z grząskim, śliskim gruntem. Czuł, jak wilgoć przesiąka mu do butów i skarpetek, ziębiąc stopy. Ziemię pokrywała cienka warstewka lodu, trzeszczącego pod jego stopami.
Potknął się upuścił teczkę, po czym wstał, by iść dalej przed siebie.
Czego właściwie szukam? myślał. Oczy miał szeroko otwarte, rozglądał się uważnie na wszystkie strony, usiłując dostrzec jakiś znak. Było już niemal całkiem ciemno, Duncana ogarniała rozpacz.
Wytężał siły. Obejrzał się do tyłu. Był już prawie w połowie drogi do lasu.
To musi być gdzieś tutaj.
Czuł, jak ziąb nocy przenika go do szpiku kości.
– Gdzie to jest? – krzyknął głośno. – Gdzie?
Brnął jeszcze jakieś dwadzieścia metrów i wtem zobaczył drewniany słupek wbity w ziemię. Wokół czubka namalowany był farbą fluorescencyjną pomarańczowy pasek.
– To tu – pomyślał i rzucił się do przodu, prawie padając na ziemię, by wreszcie dopaść znaku.
Wtedy zatrzymał się.
Stał w osłupieniu. Nie było żadnego znaku, żadnej informacji, żadnej wskazówki, że może to być coś więcej niż słupek na środku pola. Przez chwilę poczuł konsternację i ból niemal fizyczny.
Zaczerpnął powietrza. Przemoczone stopy zmarzły. Dygotał. Wydawało mu się, że ciepło mijającego dnia uchodzi w górę, gdzieś w pochmurne niebo.
– Kazała czekać na instrukcje – mówił sobie. – A więc dobrze, Olivio, poinstruuj mnie.
Cisza dzwoniła mu w uszach.
Pochylił się przy słupku i odetchnął powoli. Łzy, których już nie powstrzymywał, zaczęły mu płynąć po twarzy. Co się ze mną dzieje? zadawał sobie pytanie, ale nie był w stanie opanować się. Przecież jestem silny, przygotowany na wszystko – powtarzał sobie, ale na nic to się zdało. Morze ciemności pogłębiało tylko jego rozpacz, a wszelkie nadzieje się rozwiewały. Przycisnął teczkę do piersi, jakby była jego dzieckiem, zaczął kiwać się, w przód i w tył, próbując się rozgrzać, próbując wyobrazić sobie co zrobił źle, co ma robić dalej. Obraz syna wypełnił jego myśli, co jeszcze bardziej druzgotało mu serce. Z jego gardła wydobył się krótki szloch, stał tak nadal przy słupku, uświadamiając sobie, że nie jest w stanie nic wymyślić, ani zdecydować, co teraz robić.