Sto pięćdziesiąt metrów dalej, ukryta za drzewami, Olivia przyglądała mu się przez lornetkę. Przepełniała ją satysfakcja, drżała cała, ale bynajmniej nie z powodu zimna.
– Jak długo będziesz tu czekał? Jak długo będziesz tak stał w samym środku pustki? Całą noc będziesz tu czekał na syna? A może tylko parę minut? Na ile starczy ci cierpliwości? Czy wytrzymasz na tym zimnie? Czy wytrzymasz ból? Całkiem sam? Jak długo, Duncan? Osiemnaście lat! – wyszeptała. – Osiemnaście lat.
Patrzyła i czekała.
Po godzinie Duncan zrozumiał, że Olivia nie przyjdzie. Nie miał jednak siły odejść. Odczekał jeszcze godzinę, stracił czucie w nogach i przestraszył się, że nie będzie w stanie wydostać się z tego lodowego pola.
W końcu wyprostował się.
Przez chwilę kręciło mu się w głowie i chwiał się jak pijany.
Łzy na policzkach wyschły.
W sercu czuł pustkę.
Przepełniała go rozpacz.
Ruszył przez pole jak automat tam, gdzie pozostawił samochód. Chwile, kiedy pędził przez miasto, kiedy odnalazł to dziwne, puste miejsce, wydawały mu się teraz odległe o setki lat.
W pewnym momencie poślizgnął się i upadł na twarz. Przez chwilę leżał tak na wilgotnych grudach ziemi. Na wargach czuł krew. Potem podniósł się i starł z ubrania błoto. Wreszcie potykając się dotarł do muru, który z oddali wyglądał jak czarna fala pędząca mu naprzeciw. Przyciskając teczkę do piersi przedostał się na drugą stronę. Samochód stał jakieś trzydzieści metrów dalej, więc powłócząc nogami poszedł w jego kierunku.
Nie wiedział, co zrobi, gdy wróci do domu.
Kiedy otwierał drzwi samochodu i zapinał pasy, pomyślał: to cała Olivia. Musiała przecież sprawdzić, przekonać się, co zrobię. Czuł wielką pustkę w sercu.
Zapalił silnik i włączył bieg. Nie wiedział, co powie Megan i bliźniaczkom. Zakręcił niemal w miejscu, myśląc: muszę się stąd wydostać. Powoli ruszył w drogę powrotną.
Wątpię, czy zadzwoni dzisiaj. Albo jutro. Próbował wyobrazić sobie, co wymyśli Olivia, żeby odebrać pieniądze, ale nie przychodził mu do głowy żaden scenariusz. Tym razem to ja będę nalegał, ja zażądam, żeby wreszcie zrobić wymianę; Tommy za pieniądze. Może, mimo wszystko, ona zmierzała do tego, lecz teraz w to wątpił.
Zbliżając się do rozwidlenia dróg zwolnił. Pomyślał o tym, jaki zawód przeżyje Megan i próbował coś wymyślić, by złagodzić jej rozpacz. Nie wiedział, co pomyślą Karen i Lauren. Będą się czuły jak przepuszczone przez wyżymaczkę. Muszę coś dla nich zrobić. Westchnął i zaczął skręcać w lewo, starając się nie pomylić kierunku, wyrwać się ze stanu odrętwienia.
I wtedy głośno krzyknął. Reflektory oślepiły go raptownie. Ostro skręcił kierownicą, by uniknąć zderzenia z samochodem, który wyłonił się z ciemności jak widmo i sunął prosto na niego. Usłyszał dźwięk silnika i szurgotanie opon na sypkim żwirze, gdy auto runęło na niego. Gwałtownie wcisnął pedał gazu. Zarzuciło go, zakręciło, wreszcie zdołał się zatrzymać.
Uniósł ręce, próbując osłonić się przed światłem, które zalało mu przednią szybę. I wtedy ktoś otworzył gwałtownie drzwi.
Obrócił się na siedzeniu i zobaczył Olivię.
Dźgnęła go rewolwerem w twarz i odciągnęła kurek z przyprawiającym o mdłości trzaskiem, który sprawił że go zemdliło.
– Forsa, Duncan. Dawaj forsę.
Z trudem wydobył z siebie dwa słowa:
– Mój chłopiec…
– Dawaj pieniądze albo zabiję cię na miejscu.
– Oddaj mojego chłopca – powtarzał drżącym głosem.
– Zabij go! – krzyknął ktoś w ciemnościach. – Zabij tę Świnię! Duncan chwycił teczkę.
Głos Olivii był całkowicie spokojny.
– Pomyśl, Duncan. Weź się w garść. Chcesz tu zginąć, chcesz, żeby wszystko się skończyło i żeby oni nigdy nie wrócili do domu? Możesz walczyć ze mną, stawiać opór i zginąć, a wtedy wszystko będzie na nic, prawda? Daj mi pieniądze, po prostu daj mi je, a uratujesz życie. To jest twoja jedyna szansa. I to jest jedyna szansa chłopca.
Inny głos dobiegł nagle z ciemności:
– No dalej, Olivia, pospiesz się!
Duncan rozpoznał go – to był Bill Lewis. Wbijał wzrok w ciemność, usiłując go wypatrzyć.
– Rozwal skurwiela! – nalegał ten pierwszy.
– Duncan, rusz mózgiem – mówiła Olivia spokojnie. Nie starała się wyrwać mu teczki, wskazywała tylko na nią z premedytacją. – Po prostu mi ją podaj. Nie widzisz, że gdybym chciała, sama bym ją wzięła?
Podał jej teczkę, a ona rzuciła ją za siebie, trzymając go cały czas na muszce.
– Dobrze – wyszeptała. – Mądrze, Duncan.
Sięgnęła mu przed twarzą i wyciągnęła kluczyki ze stacyjki.
– Zostawię je na drodze, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, tam gdzie zobaczysz światła hamowania. Będą na samym środku drogi i na pewno je znajdziesz, jeśli się postarasz.
– A Tommy… – jęczał Duncan.
– Przeliczę pieniądze i skontaktuję się. Zachowaj spokój, Duncan. To już prawie koniec. Jak dotąd nikt nie zginął. I wcale nie musi tak się stać. Pomyśl o tym. Pomyśl usilnie. Nikt nie musi zginąć… – Wyraźnie zaakcentowała to słowo "musi". I szepnęła po chwili wahania: – A może…
Cofnęła się i podniosła teczkę. Duncan omal nie wypadł z samochodu próbując dosięgnąć jej. Obróciła się i przyłożyła mu pistolet do piersi.
– Takie są reguły gry, Duncan – rzekła.
Został tak, z wyciągniętymi ramionami, geście ni to błagania, ni to rozpaczy. Oli via szybko, z pogardliwym prychnięciem, odwróciła się i wróciła do samochodu. Reflektory, które oślepiły go, raptownie zgasły, ale silnik zawarczał i Duncan ledwo zdążył uskoczyć przed przejeżdżającym tuż obok samochodem. Odwrócił się i zobaczył, że auto zatrzymało się pięćdziesiąt metrów dalej. Tak jak go uprzedziła, mrugnęła światłami hamulców. Reflektory włączyła dopiero w miejscu, gdzie nie mógł odczytać numeru na tablicy rejestracyjnej, ani też zidentyfikować marki samochodu. Pełnym gazem odjechała w ciemność. Duncan rzucił się naprzód oddychając z trudem, ale samochód zniknął za rogiem i światła zniknęły. Stanął na moment, wpatrując się w bezkresną noc.
I wtedy, nie mając absolutnie nic innego do roboty, opadł na kolana i zaczął szukać swoich kluczyków.
Część dziesiąta. NIEDZIELA
Było już dobrze po północy, kiedy Duncan wciąż jeszcze przeszukiwał piwnicę. Mówiąc do siebie przekopywał stosy zakurzonych książek, starych kwitów podatkowych, sterty czasopism, a także uszkodzone meble zgromadzone w źle oświetlonym pomieszczeniu. Megan siedziała na schodach, pod gołą, stuwatową żarówką, patrząc na męża i nie bardzo wiedząc, co właściwie chce znaleźć. Była wyczerpana i nieszczęśliwa; w ciągu kilku godzin, jakie minęły od jego powrotu, ubłoconego i przemarzniętego, bez syna i sędziego, przeszli etap łez, krzyku, wzajemnych pretensji, w końcu głuchej ciszy, którą Duncan przerwał nagle podnosząc się i stwierdzając:
– Tak, przynajmniej do jednej rzeczy mogę nie dopuścić. Następnie zszedł na dół do piwnicy bez wyjaśniania, co ma na myśli. Megan od pół godziny przyglądała się w milczeniu tym poszukiwaniom. Prawdę mówiąc była zbyt przerażona, by móc rozmawiać – każde słowo wydawało się podkreślać jeszcze mocniej grozę sytuacji.