Jej matka była tancerką. Często przyglądała się jej skokom i piruetom w sali prób. Była zawsze taka silna. Olivia poczuła nagle przypływ złości. Dlaczego matka nie próbowała walczyć?! Dlaczego pozwoliła, aby choroba pozbawiła ją życia? Pamiętała do dzisiaj, w jakim szoku była matka, jak szybko rak odbierał jej siły, jak stawała się coraz mniejsza, wręcz żałosna. Olivia nienawidziła tego wspomnienia. Nienawidziła ostatecznej klęski, tego mamrotania i bredzenia lekarzy. Nienawidziła bezsilności ojca.
Zastanowiła się, co ona wtedy robiła. Przypuszczalnie tkwiła w zatęchłej norze w apartamencie z widokiem na Washington Square, studiowała podręczniki prawa, przygotowywała się do odparcia kolejnego oskarżenia w jakiejś beznadziejnej, z góry przegranej sprawie. Mój ojciec, pomyślała, z tą swoją łagodną uprzejmością, zawsze walczył z wiatrakami. Jeśli sam nie znalazł kogoś podobnego do siebie, ktoś taki zawsze znajdował jego.
W dziwaczny sposób nienawidziła go i kochała zarazem. Zdawała sobie sprawę, jak wiele ją nauczył, jaki wywarło na nią wpływ jego zaangażowanie się w prowadzone sprawy. Uczył ją, że przejście przez życie bez pasji i ideałów oznaczałoby zimną, jałową egzystencję. Wskazywał, że działanie, obowiązek społeczny i protest stanowiły fundament inteligencji. W ich mieszkaniu w Village często rozbrzmiewały pieśni któregoś z ruchów społecznych. Teraz wydawało się jej, że ojciec zawsze budził ją w środku nocy i prowadził z jej pokoju na leżankę stojącą w rogu sypialni rodziców, żeby zrobić miejsce dla kolejnego ważnego gościa, przeważnie z brodą i gitarą, który miał przespać się w jej łóżku. Moje pierwsze poświecenia w imię walki.
Gdy była w trzeciej klasie, kiedy inni streszczali Kłamstwo Charlotty lub Wiatr w wierzbach, ona opowiadała o Joe Hillu i Wobbliesach. Przez głowę przemykały jej wspomnienia z niezliczonych demonstracji, w których brała udział razem z ojcem. Przypomniała sobie jak kiedyś – miała wtedy siedem czy osiem lat – wziął ją do jakiejś obszernej piwnicy w Greenwich Village, pełnej ludzi krzyczących: "Uwolnić ich! Uwolnić ich! Uwolnić ich!" Dopiero później dowiedziała się, że był to wiec w sprawie Juliusa i Ethel Rosenbergów. Pamiętała, jak wielkie wrażenie wywarła na niej siła ich głosów, ich jedność w tym przegrzanym, dusznym pomieszczeniu. Była pewna, że sprawa, za którą opowiadał się także jej ojciec, musi skończyć się sukcesem, i pamiętała, jak płakała, gdy kilka miesięcy później zobaczyła nagłówki w gazetach. Teraz śmiała się z tego w głos. To cały mój ojciec, pomyślała. Był tam na znak poparcia. Poświęcał siebie, swój autorytet, swoje pieniądze dla sprawy, którą uznawał za słuszną. I z jakim skutkiem? Rząd zamordował Rosenbergów. Rząd zawsze gra na nosie i wyśmiewa się z ludzi takich jak mój ojciec.
Ale nie będzie śmiać się ze mnie.
Znowu wyobraziła sobie ojca. Codziennie nosił garnitur – niebieski, brązowy albo szary w prążki. Nazywał go swoim kamuflażem.
– Wyglądaj jak twój wróg – śmiał się.
Zawsze dawał upust swemu poczuciu humoru. Jeśli chodzi o mnie, to cenię poczucie humoru. Ale nienawidzę przegrywać. Jego zasady były zawsze właściwe. Jego poglądy były zawsze słuszne. Jego sprawy były zawsze najważniejsze. A taktyka – ostrożna. Argumentacja prawna trafiająca w sedno. Mowy jasne i sugestywne.
I zawsze przegrywał.
Olivia znowu spojrzała w lustro i wyrzuciła ojca z pamięci.
Dzisiaj pokaże im wszystkim, że siła polega na działaniu. Przez chwilę wyobraziła sobie poranne gazety. Plan podniecał ją. Spojrzała prosto w swoje szaroniebieskie oczy, jakby szukając jakiegoś słabego punktu. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nie było żadnego.
Mnóstwo czasu spędzili na przyglądaniu się, czekaniu, obserwowaniu.
Dokładnie znała drogę, jaką pokonywał opancerzony ambulans. Wiedziała, jaki jest tryb postępowania przy odbiorze pieniędzy i przekazywaniu gotówki do banku. Działo się to zwykle pod koniec pracy, co drugą środę. Kiedy w banku było już pustawo. Przed oczami stanęło jej dwóch strażników. Pamiętała, że nie chciało im się nawet odpinać kabur pistoletów. A w ostatnim tygodniu jeden z nich odłożył swoją broń na bok, kiedy wyciągał worki z pieniędzmi z samochodu. Był gruby i widziała, że sapał, gdy je dźwigał. Obaj wyglądali na znudzonych. I całkowicie spokojnych. Zupełnie nie brali pod uwagę tego, co miała zamiar im zrobić.
Zresztą, czemu mieliby być czujni? W końcu to małe ciche miasteczko otoczone plantacjami winorośli. Nie czuje się tu zgiełku San Francisco, odległego zaledwie o dwie godziny drogi i całe stulecie. O tym, co się dzieje na ulicach dużych miast, wiadomo tu z paru obrazków w wieczornych wiadomościach. Nic, czym warto się przejmować.
Nic – tak było, zanim tu przybyłam.
Plan ma dwa polityczne walory. Po pierwsze, pieniądze, po które sięgali, pochodziły głównie z małej filii zakładów Dow Chemical. Cóż z tego, że tu akurat produkowano nawozy sztuczne dla rolnictwa i że fabryczka nie miała nic wspólnego z innymi dużymi filiami koncernu, produkującymi napalm i chemikalia służące do celów wojskowych. A po drugie, sam napad zdarzy się w małej konserwatywnej społeczności. Grono znużonych, podstarzałych republikańskich zwolenników Eisenhowera dojrzało do zerwania. Policjantami są tu wiejscy chłopcy, których ojcowie musieli oddać swoje farmy bankom za długi. Pokażemy im, że rewolucja może zrodzić się wszędzie.
To było to, co ceniła najbardziej – metoda wstrząsowa.
Ponownie przyjrzała się sobie i uśmiechnęła na myśl o tym, co się miało stać. Uniosła pistolet i wymierzyła w swoje odbicie w lustrze, trwając tak przez kilka sekund. Ciężar broni wyzwolił w niej elektryczny dreszcz i poczuła narastające podniecenie. Trzymając wciąż pistolet przed sobą uniosła swobodną rękę i objęła dłonią pierś.
– Wszyscy wojownicy czynią tak przed walką – pomyślała.
Nie drgnęła nawet, kiedy drzwi za nią się otworzyły. To była Emily Lewis. Olivia nadal trzymała dłoń na piersi patrząc na siebie w lustrze.
– Tanya – odezwała się Emily. – Czy możemy chwilę porozmawiać?
– Chyba już czas na koniec z rozmowami?
– Tak, to prawda. Ale zastanawiam się nad jednym z aspektów naszego planu.
Olivia odwróciła się i otoczyła kobietę ramieniem. Przez moment masowała jej kark, po czym pogłaskała kręcone czarne włosy. Podprowadziła ją do skraju łóżka.
– Słucham.
– Chodzi o sposób ucieczki. Rozumiem, że będą dwie furgonetki i nastąpi zamiana. Ale trochę się boję, że uciekając będziemy musieli przejechać tuż obok banku. Nie wiem, czy zdołamy zachować zimną krew.
– Na tym właśnie polega piękno ucieczki. Ruszymy w jedną stronę, i nagle, zanim te Świnie, które ruszą za nami w pogoń, zorientują się, zmienimy kierunek i przejedziemy tuż obok nich. Masz rację, to wymaga silnych nerwów. Ale my mamy dość siły. Wszystko będzie wspaniale. Zobaczysz.
– Sądzisz, że ona poradzi sobie za kierownicą? A jeśli nas zatrzymają?
– Dlatego właśnie pozwoliłam Duncanowi przyprowadzić ją do brygady. Przede wszystkim, ona zrobi wszystko, co każe jej kochaś. Bez zastrzeżeń. Po drugie, musisz pamiętać, że ona nigdy nie zarobiła nawet jednego pieprzonego mandatu. Świnie nie będą miały śladu w swojej ewidencji. Poza tym, przyjrzyj się jej. Wygląda jak przeciętna skołowana studentka uniwersytetu. Mogłaby najwyżej sprawić trochę kłopotu kilku wystraszonym policjantom, szukającym bandy profesjonalnych rewolucjonistów. I nawet jeśli nas zatrzymają i skontrolują jej nazwisko oraz prawo jazdy, niczego nie znajdą w swoich komputerach. I będą musieli ją puścić. A my, z tyłu, będziemy konać ze śmiechu. Emily wyciągnęła się na łóżku. Uśmiechnęła się.