Karen zastanawiała się przez chwilę. Pragnęła być odpowiedzialna, zachować się odpowiednio. Pragnęła, by rodzice byli z niej dumni. Lauren patrzyła na nią badawczo.
– Wiem, o czym myślisz – wyszeptała. Wiem, co oni mówili. Ale jesteśmy tu, żeby pomóc. On jest też naszym bratem.
– Chyba masz rację.
Dziewczynki odbezpieczyły broń. Pochyliły się do przodu wbijając wzrok w dom.
– Czujesz coś? – szepnęła Lauren nieoczekiwanie.
– Co?
– Nie wiem. Jakby zerwał się wiatr albo przesunęła nad nami chmura, czy coś takiego.
Karen skinęła głową. Uśmiechnęła się.
– Wiesz, w szkole nam nie uwierzą. Lauren niemal zachichotała.
– Masz rację.
Ta niewinna chwila wesołości rozpłynęła się jednak w przytłaczającej martwocie świtu. Cisza otoczyła je znów ze wszystkich stron i poczuły niepokojący lęk przed nieznanym. Pozostały tak, przytulone, wpatrzone w dom na farmie. Lauren ujęła dłoń Karen. Kiedy ścisnęła ją, obie poczuły, jakby przeszedł je prąd elektryczny. Jedna słyszała bicie serca drugiej, czuła jej oddech.
– Wszystko będzie dobrze – szepnęła Lauren uspokajająco.
– Wiem. Chciałabym tylko, żeby coś zaczęło się dziać – odparła Karen. Czekały, a niepokój walczył w nich z ufnością.
Megan poślizgnęła się na oszronionym stopniu ganku, jej ręka, trzymająca pistolet, chwyciła bezwiednie poręcz. Rozległ się głuchy stuk. Ten dźwięk zatrzymał Megan w pół kroku. Zabrzmiał jej w uszach jak eksplozja. Zamiast wspinać się dalej, wprost do drzwi, uskoczyła do tyłu i przypadła do ziemi pod podestem. Niewidoczna za zrębem schodów czekała, żeby przekonać się, czy ktoś ją usłyszał.
Skrzypnięcie otwieranych drzwi całkowicie ją sparaliżowało. Zamarła, trzymając nieruchomo pistolet i próbując się wtopić w ganek, tak by z góry nie było jej widać.
Nie miała pojęcia, co zrobić.
Gdy usłyszała pierwszy krok, tuż nad głową, cała zadrżała. Podniosła broń myśląc: To się nie może tak skończyć.
Starała się zwalczyć strach, który sparaliżował jej ciało, jedną, jedyną myślą: Tommy. Jej serce biło jak oszalałe, czuła, jak zalewa ją gorąca fala adrenaliny.
Idę, cholera, już idę do ciebie.
Słyszała kroki, zbliżające się do jej kryjówki.
Duncan widział, jak poślizgnęła się i usłyszał niewyraźny stuk. Zaklął. On też czekał, z oczami utkwionymi w żonę. Wyglądała jak zwierzątko, które przycupnęło przerażone.
Na widok otwieranych drzwi jego serce przeszył paniczny strach.
– Och mój Boże – szepnął. – Usłyszeli ją.
W jednej sekundzie poczuł, że słabnie. Poczuł się lekki, jakby nic nie ważył. Potem zobaczył Gutierreza, wychodzącego na ganek.
– Och Boże – powtórzył. – Megan uważaj. – Z ust Duncana wydobył się szept.
W ręku Gutierreza spostrzegł pistolet.
Zobaczył, że Ramon schodzi po schodkach, z każdym krokiem bliżej miejsca, w którym kuliła się jego żona.
Spróbował nakazać łomoczącemu sercu spokój. Pomyślał: Nie mamy wyboru.
Miał sucho w ustach. Przed oczami mignęło mu dawne wspomnienie: zobaczył ulicę w Lodi, siebie – wahającego się, trzymającego się furgonetki, jakby stał na brzegu ciemnego oceanu, lękając się, że może zostać wessany w głębinę. Minione lata krzyczały teraz do niego, by nie czekał, nie zwlekał, jak wtedy, nie zmarnował wszystkiego na skutek wątpliwości.
– Nie ruszaj się, Megan – szeptał.
Głęboko zaczerpnął powietrza, przyłożył policzek do kolby karabinu. Cały świat zrobił się nagle miniaturowy, widział tylko jeden punkt gdzieś za czarną przestrzenią, za podwórkiem, nad głową żony i prosto na piersi Ramoną Gutierreza. Zobaczył, że Ramon robi jeszcze jeden krok i zatrzymuje się jakieś pół metra od krawędzi ganku, za którą ukryła się Megan.
Wolno wypuścił z płuc powietrze.
– Wybaczcie mi – wyszeptał. Nacisk palca na spuście był nie do opanowania. Delikatnie cofnął go i wypalił. Huk eksplozji roztrzaskał na kawałki porcelanowe powietrze.
Olivia Barrow śniła o więzieniu. Była znów w celi, w warunkach zaostrzonego rygoru, tyle że tym razem nie sprawdzono, czy zamknięcie jest wystarczające. Była więc w stanie bez trudności pokonać kraty. We śnie czuła zimny dotyk stali, słyszała zgrzytanie otwierającej się bramki. Dała krok naprzód, na pomost na zewnątrz kondygnacji, wiedząc, że dookoła nie ma nikogo i może iść, dokąd chce. Wezbrała w niej nieopanowana radość, lekkość, jak gdyby jej stopy nie ciążyły już dłużej ku ziemi, jakby mogła pofrunąć. We śnie wesoło wybiegła z celi i wtedy usłyszała rozdzierający grzmot, przez ułamek sekundy sadząc, że to burza rozszalała nad jej głową.
Wtedy właśnie nastąpiło raptowne, przeraźliwe przebudzenie.
Usiadła gwałtownie na łóżku, nie zważając na poranny ziąb, i wytężyła słuch.
– Co to było, do diabła? – wrzasnęła piskliwie.
Obok niej podnosił się już Bill Lewis. W słabym świetle świtu jego skóra wydawała się blada, niemal przezroczysta. Oczy miał szeroko otwarte, w głosie nieprzyjemnie przebijało się spanikowane skomlenie:
– Nie wiem. Co to było? Nie mam pojęcia, spałem.
– Zabrzmiało jak strzał.
– Gdzie jest Ramon?
– Nie wiem. Chyba w swoim pokoju.
– Ramon? Ramon! Gdzie jesteś, cholera? – wołała Olivia.
Żadnej odpowiedzi. Pomyślała: Poszedł na górę i zabija ich. Spuściła nogi na podłogę i stanęła nago. Teraz powinien nastąpić drugi strzał. Powinnam słyszeć krzyki. I powinnam słyszeć odpowiedź. Co jest?
– Co on robi? – dopytywał się Bill, jąkając się ze strachu. – Cholera, gdzie on zniknął? Co on wyprawia? Nie rozumiem, przecież tego nie było w planie.
Patrzył przerażony na Olivię.
– To nie było na górze – krzyczał. – To gdzieś z zewnątrz. Ramon!
W głowie Olivii myśli kłębiły się w pomieszaniu. Próbowała zmusić się do spokoju. Myśl! Rób coś! Chwyciła pistolet maszynowy ze stolika. I wtedy poczuła zdumiewający, wyciszony spokój, prawie dziecięce uczucie zadowolenia, jakby znów znalazła się w swoim śnie. Poczuła, jak jej nagość zaczęła pulsować i zaróżowiła się od nagłej fali ciepła.
– Co się dzieje? – krzyczał Bill.
– Idziemy – odparła Olivia spokojnie. – To będzie scena końcowa. Dużymi krokami przeszła przez łazienkę do okna i wyjrzała na zewnątrz.
Zdała sobie sprawę z tego, że Lewis usiłuje właśnie wciągnąć spodnie, i przeklinając zmaga się z zesztywniałymi dżinsami. Sytuacja wydała jej się tak głupia i całkowicie absurdalna, że aż wybuchnęła głośnym śmiechem.
Łoskot pierwszego strzału wyrwał również sędziego Pearsona ze snu. Był na plaży i razem ze swoimi wnukami bawił się w piasku. Gorące słońce rozgrzewało go, mrużył oczy od jego blasku. Widział, jak Megan i Duncan pływają w niebieskozielonych falach. Odwrócił się i powiedział do swojej żony, siedzącej obok.
– Przecież ty nie żyjesz. A ja jestem sam.
A ona uśmiechnęła się, pokręciła głową i odpowiedziała:
– Nikt nie umiera tak naprawdę. I nikt tak naprawdę nie jest sam. Potem, kiedy odwrócił się od niej, rodziny już nie było, plaża przemieniła się w zabarwione czerwienią piaski Tarawy, a on był młodym, przerażonym chłopcem. Usłyszał pojedynczy wystrzał nad głową i rzucił się na piasek, mocno wciskając weń twarz, podczas gdy kula świsnęła tuż obok w powietrzu. We śnie usłyszał słowa: "Tyle że to dzieje się naprawdę". I wtedy się ocknął na jawie.
Błyskawicznie odwrócił się w stronę Tommy'ego, który siedział wyprostowany na pryczy.
– Dziadku!
– Tommy, nareszcie! Mój Boże, oni przyszli po nas!