Выбрать главу

— Ma o coś żal — stwierdziłem z przekonaniem, którego tak naprawdę mi brakowało.

— Żal do całego stanu? — zdziwiła się. — I co, to niby ma sens?

— Nie bardzo — przyznałem.

— To może wymyśl coś z sensem? I to zaraz. Bo gorzej już chyba być nie może.

Życie uczy nas jednego — jak tylko ktoś naiwnie wypowie te zgubne słowa, należy od razu rzucić się na ziemię i wturlać się pod najbliższy mebel. I rzeczywiście, ledwie ostatnia złowieszcza sylaba wyszła z ust Debory, zadzwonił telefon i cichy, dość nieprzyjemny głos szepnął mi na ucho, że to dobry moment, by zwinąć się w kłębek pod biurkiem.

Debora złapała słuchawkę, wciąż miażdżąc mnie wzrokiem, po czym nagle odwróciła się i zgarbiła. Zszokowanym tonem wymamrotała kilka sylab brzmiących jak: „Kiedy? Jezu. Dobra”, odłożyła słuchawkę i obdarzyła mnie spojrzeniem, przy którym to poprzednie było jak pierwszy pocałunek wiosny.

— Ty sukinsynu — wycedziła.

— Co ja zrobiłem? — spytałem, dość zaskoczony zimną furią w jej głosie.

— To właśnie chciałabym wiedzieć — odparła.

Nawet potwór nie ma nieograniczonych zasobów cierpliwości i moje, zdaje się, były na wyczerpaniu.

— Debora, albo zaczniesz mówić pełnymi zdaniami, i to do rzeczy, albo wracam do laboratorium czyścić spektrometr.

— Mamy nowe informacje w sprawie — oznajmiła.

— To dlaczego się nie cieszymy?

— Czekają w Izbie Turystycznej — odparła.

Otworzyłem usta, żeby rzucić jakąś błyskotliwą, ciętą uwagę, po czym je zamknąłem.

— No tak — mruknęła Debora. — Prawie jakby ktoś miał żal do całego stanu.

— I myślisz, że to ja? — powiedziałem i moja irytacja przeszła w najgłębsze zdumienie. Deb tylko na mnie patrzyła. — Chyba ktoś ci ołowiu do kawy dosypał. Floryda to mój dom. Co, mam ci zaśpiewać hymn stanu?

Pewnie to nie perspektywa słuchania moich popisów wokalnych tak ją ożywiła, ale jakikolwiek był tego powód, Deb przyglądała mi się jeszcze długą chwilę i nagle się zerwała.

— Chodź, jedziemy tam — rzuciła.

— Ja? A co z twoim partnerem Coulterem?

— Poszedł po kawę, chrzanić go — powiedziała. — Poza tym wolałabym guźca za partnera. Rusz się. — Jakoś nie puchłem z dumy na myśl o tym, że jestem ciut lepszy od guźca, ale kiedy obowiązki wzywają, Dexter przybywa, więc wyszedłem za nią.

8

Biuro Informacji Turystycznej i Biznesowej w Miami miało siedzibę w wieżowcu przy Brickell Avenue, jak na Bardzo Ważną Organizację przystało. Wzniosłość celów, jakim służyło, odzwierciedlał widok z okien, ukazujących uroczy fragment centrum i kanał Government Cut, część zatoki Biscayne, a nawet pobliską Arenę, w której co jakiś czas występuje drużyna koszykówki, żeby ponieść kolejną spektakularną porażkę. To była cudowna panorama, prawie jak z widokówki, mówiąca: „Patrzcie, oto Miami — nie żartowaliśmy”.

Dziś jednak niewielu ją podziwiało. Centrala przypominała ogromne, wyłożone dębiną gniazdo pszczół, w które ktoś wsadził kij. Była zaledwie garstka pracowników, ale tak szybko przemykali korytarzem w tę i z powrotem, od jednych drzwi do drugich, że wydawało się, jakby były ich setki w nieustającym ruchu, krążących jak oszalałe cząsteczki w wirującym słoju z olejem. Debora czekała przy biurku recepcjonistki dwie minuty — dla osoby o jej cierpliwości była to cała wieczność — zanim jakaś tęga kobieta zatrzymała się i spojrzała na nią.

— Czego chcecie? — spytała.

Deb natychmiast machnęła blachą.

— Sierżant Morgan. Z policji?

— O mój Boże — powiedziała kobieta. — Pójdę po Jo Anne — i zniknęła za drzwiami po prawej stronie. Debora spojrzała na mnie, jakby to była moja wina, jęknęła „Jezu”, a wtedy drzwi znów rozwarły się na oścież i wypadła przez nie krótko ostrzyżona, drobna kobieta z długim nosem.

— Policja? — prychnęła ze słusznym oburzeniem w głosie. Spojrzała za nasze plecy, po czym zmierzyła Deborę wzrokiem od stóp do głów. — To ma być policja? Z Aniołków Charliego was przysłali czy jak?

Debora przywykła oczywiście do podobnych ataków, choć ten był wyjątkowo brutalny. Nawet lekko się zaczerwieniła, zanim raz jeszcze podniosła odznakę i powiedziała:

— Sierżant Morgan. Ma pani dla nas jakieś informacje?

— Nie pora na polityczną poprawność — stwierdziła kobieta. — Mnie jest potrzebny Brudny Harry, a ci przysyłają Legalną Blondynkę.

Debora zmrużyła oczy i śliczne rumieńce zniknęły z jej policzków.

— Jeśli pani chce, mogę wrócić z nakazem sądowym — oświadczyła. — I ewentualnie nakazem aresztowania za utrudnianie pracy policji.

Kobieta tylko na nią patrzyła. Nagle z zaplecza dobiegł krzyk i coś dużego przewróciło się i rozbiło na podłodze. Nasza rozmówczyni podskoczyła nieznacznie, rzuciła „Mój Boże. No dobrze, chodźcie”, i znów zniknęła za drzwiami. Debora wypuściła powietrze z ust, obnażyła kilka zębów i poszliśmy.

Drobna kobieta już znikała w drzwiach na drugim końcu korytarza i kiedy ją dogoniliśmy, właśnie sadowiła się na krześle obrotowym przy stole konferencyjnym.

— Siadajcie — powiedziała i machnęła wielkim czarnym pilotem, wskazując krzesła. Nie czekając, aż usiądziemy, wycelowała pilotem w duży płaski ekran. — Przyszło wczoraj, ale obejrzeliśmy to dopiero dziś rano. — Zerknęła na nas. — Zadzwoniliśmy od razu — dodała. Jeśli nadal trzęsła się ze strachu przed nakazem, którym zagroziła jej Debora, zadziwiająco dobrze to ukrywała.

— O co chodzi? — spytała Debora i opadła na krzesło. Ja usiadłem obok.

— Patrzcie w telewizor — poinstruowała kobieta.

Telewizor zamigotał, pokazał kilka nadzwyczaj pouczających plansz z prośbą, żebyśmy zaczekali albo wybrali taką czy inną opcję, po czym obudził się do życia z przenikliwym wrzaskiem. Obok mnie Debora mimowolnie podskoczyła.

Ekran rozjaśnił się, a obraz wyostrzył — zobaczyliśmy filmowane nieruchomą kamerą z góry ciało, leżące na białym porcelanowym tle. Oczy były szeroko otwarte i, co oczywiste dla kogoś z moim skromnym doświadczeniem, martwe. Nagle w kadr weszła postać, która częściowo zasłoniła zwłoki. Widzieliśmy tylko plecy, a potem wzniesioną rękę trzymającą piłę mechaniczną. Ręka opadła i usłyszeliśmy wizg brzeszczotu wrzynającego się w ciało.

— Jezu Chryste — jęknęła Debora.

— Potem jest jeszcze gorzej — rzuciła drobna kobieta.

Brzeszczot warkotał i ryczał, postać na pierwszym planie ciężko pracowała. Wreszcie piła umilkła, postać upuściła ją na porcelanę, wyciągnęła ręce przed siebie, wyjęła wielki zwój okropnych, lśniących flaków i umieściła je tam, gdzie były najlepiej widoczne dla kamery. A na tle tej kupy jelit pojawiły się wielkie białe litery:

„Nowe Miami: wypruje ci flaki”.

Obraz na chwilę znieruchomiał i zgasł.

— Moment — powiedziała kobieta, po czym ekran znów zamrugał i rozbłysły nowe litery:

„Nowe Miami: spot 2”

Zobaczyliśmy wschód słońca na plaży. Grała spokojna latynoska muzyka. Fala omyła piasek. W kadr wbiegł miłośnik porannego joggingu, który nagle potknął się i stanął jak wryty. Na ekranie pojawiło się zbliżenie jego twarzy, na której szok przechodził w przerażenie, i biegacz popędził sprintem po piasku w stronę odległej ulicy. Kamera cofnęła się, ukazując moich dobrych znajomych, szczęśliwą parę, którą znaleźliśmy wypatroszoną na plaży w South Beach.