Tu nastąpiło cięcie i zobaczyliśmy, jak pierwszy policjant na miejscu zdarzenia krzywi się i odwraca, żeby zwymiotować. Potem ujrzeliśmy twarze wyciągających szyje, zamierających gapiów, pojawiające się jedna po drugiej, coraz szybciej, każda z inną miną, każda na swój sposób wyrażająca przerażenie.
Wreszcie obraz zawirował i pokazały się te same twarze, w ramkach, jedna obok drugiej, aż zapełniły cały ekran, upodabniając go do karty z księgi pamiątkowej, z tuzinem fotek wstrząśniętych ludzi w trzech rzędach.
Ponownie rozbłysły litery:
„Nowe Miami: robi wrażenie”.
I obraz zgasł.
Nie przyszło mi do głowy właściwie nic do powiedzenia i rzut oka na moje towarzyszki przekonał mnie, że nie tylko ja mam ten kłopot. Rozważyłem, czy nie skrytykować pracy kamery po to tylko, żeby przerwać krępujące milczenie — w końcu współczesny widz woli nieco bardziej dynamiczne ujęcia. Jednak nastrój w pomieszczeniu raczej nie sprzyjał dyskusji o technice filmowej, więc siedziałem cicho. Debora zaciskała zęby. Niska kobieta nie mówiła nic, tylko podziwiała piękny widok za oknem.
— Zakładamy, że jest tego więcej — odezwała się wreszcie. — To znaczy, w wiadomościach mówili, że były cztery ciała, więc… — Wzruszyła ramionami. Próbowałem zajrzeć za nią i zobaczyć, co ją tak zainteresowało za oknem, ale dostrzegłem tylko motorówkę płynącą Government Cut.
— To przyszło wczoraj? — spytała Debora. — Ze zwykłą pocztą?
— W zwyczajnej kopercie ze stemplem Miami — powiedziała kobieta. — Na normalnej płycie, takiej samej, jakie mamy w biurze. Można je dostać wszędzie, w Office Depot, WalMarcie i takich tam.
Powiedziała to z takim obrzydzeniem i z tak cudnym wyrazem prawdziwego człowieczeństwa na twarzy — lokującym się gdzieś pomiędzy pogardą a obojętnością — że mimo woli zacząłem się zastanawiać, jak ta kobieta może kogokolwiek do czegoś zachęcić, a co dopiero ściągnąć miliony ludzi do miasta, w którym mieszka między innymi ktoś taki jak ona.
I kiedy ta myśl poniosła się echem po wyłożonych marmurem zakamarkach mojego umysłu, mały, sapiący pociąg wyruszył ze stacji Dexter i wjechał na właściwe tory. Przez chwilę tylko patrzyłem na parę buchającą z jego komina, aż w końcu zamknąłem oczy i wsiadłem.
— Co? — rzuciła Debora. — Masz coś?
Pokręciłem głową i przemyślałem wszystko raz jeszcze. Usłyszałem bębnienie palców Debory o stół, potem stukot odkładanego pilota, i pociąg wreszcie się rozpędził. Otworzyłem oczy.
— A jeśli ktoś chce zrobić Miami złą reklamę?
— Już to mówiłeś — warknęła Debora — i nadal uważam, że to głupie. Jak można mieć żal do całego zasranego stanu?
— A jeśli nie chodzi o cały stan? — podsunąłem. — Tylko o ludzi, którzy go promują? — Spojrzałem wymownie na niską kobietę.
— O mnie? — zdumiała się. — Ktoś to zrobił, żeby odegrać się na mnie?
Wzruszony jej skromnością obdarzyłem ją jednym z moich najcieplejszych sztucznych uśmiechów.
— Na pani albo na waszej agencji.
Zmarszczyła brwi, jakby w głowie jej się nie mieściło, że ktoś miałby zaatakować jej agencję, a nie ją samą.
— Cóż — mruknęła z powątpiewaniem.
Za to Debora uderzyła dłonią w stół i skinęła głową.
— No właśnie — zgodziła się. — Teraz to ma sens. Pani kogoś zwolniła, on się wkurzył.
— Zwłaszcza jeśli i bez tego nie był całkiem normalny — dodałem.
— Jak większość tych pseudoartystów — zauważyła Debora. — Czyli ktoś traci pracę, jakiś czas gryzie się z tego powodu i w końcu tak się odgrywa. — Odwróciła się do niskiej kobiety. — Muszę przejrzeć wasze akta personalne.
Kobieta kilka razy otworzyła i zamknęła usta, po czym pokręciła głową.
— Nie mogę na to pozwolić — powiedziała.
Debora chwilę wbijała w nią wzrok, po czym, kiedy już myślałem, że zacznie się kłócić, wstała.
— Rozumiem — rzekła. — Chodź, Dex. — Ruszyła do drzwi, a ja wstałem, żeby pójść za nią.
— Co… dokąd idziecie? — zawołała kobieta.
— Po nakaz sądowy. I nakaz aresztowania — odpowiedziała Debora i odwróciła się, nie czekając na odpowiedź.
Patrzyłem na kobietę. Wytrzymała dobre dwie i pół sekundy, zanim zrozumiała, że to nie blef, i pobiegła za Deb z krzykiem:
— Chwileczkę!
A kilka minut później siedziałem przy terminalu komputerowym w pokoju na zapleczu. Obok mnie, przy klawiaturze, urzędował Noel, groteskowo chudy Haitańczyk w grubych okularach, o twarzy pooranej bliznami.
Nie wiedzieć czemu, zawsze kiedy trzeba zrobić coś przy komputerze, Debora wzywa na odsiecz swojego brata, Pana Cyberprzestrzeni, Dextera. I prawdą jest, że arkana sztuki tropienia przy użyciu komputera opanowałem dość biegle, okazała się ona bowiem nader przydatna w moim małym, nieszkodliwym hobby polegającym na namierzaniu złych ludzi prześlizgujących się przez luki w systemie prawnym i przerabianiu ich na części zamienne w schludnych i porządnych workach na śmieci.
Jednak prawdą jest również, że nasza wspaniała policja ma kilku ekspertów komputerowych, którzy z powodzeniem poradziliby sobie z robotą tego typu i tym samym oszczędzili mi pytań, dlaczego spec od śladów krwi jest tak dobrym hakerem. Te pytania z czasem mogą stać się niewygodne i dać podejrzliwym ludziom do myślenia, czego w pracy wolałbym uniknąć, bo gliniarze znani są z podejrzliwości.
Ale nie ma co narzekać. To też zwraca uwagę, a ponadto cała policja przywykła już do tego, że my dwoje jesteśmy nierozłączni, zresztą jakże mógłbym odmówić czegokolwiek mojej nieszczęsnej siostrzyczce, nie narażając się na kilka jej słynnych kuksańców w ramię? Poza tym ostatnio była cokolwiek zrzędliwa i rozkojarzona i podwyższenie mojego WLU, czyli Współczynnika Lojalności i Użyteczności, nie mogło zaszkodzić.
Dlatego odgrywając rolę Uczynnego Dextera, siedziałem z Noelem, który zdecydowanie przeholował z wodą kolońską, i zastanawialiśmy się, czego szukać.
— Słuchaj — zaczął Noel z silnym kreolskim akcentem — dam ci listę wszystkich zwolnionych przez ostatnie, ile, dwa lata?
— Może być — odparłem. — Jeśli nie będzie ich za dużo.
Wzruszył ramionami, co przy jego wątłych barkach wyglądało na czynność dość bolesną.
— Tylko kilku — powiedział. Uśmiechnął się i dodał: — Dużo więcej jest takich, którzy sami odchodzą przez Jo Anne.
— Wydrukuj tę listę — rzuciłem. — Potem zobaczymy, czy w ich aktach nie ma mowy o jakichś niezwykłych skargach lub groźbach.
— Są jeszcze zewnętrzni wykonawcy, których zatrudniamy przy projektach — rzekł. — Nie każdy przetarg wygrywają i kto wie, jak bardzo są niezadowoleni.
— Ale zawsze mogą spróbować następnym razem, prawda?
Noel ponownie wzruszył ramionami i wydawało się, że za chwilę przebije sobie uszy zbyt ostrymi obojczykami.
— Może i tak — zgodził się.
— Więc jeśli nie było żadnej wielkiej awantury, po której powiedzieliście coś w stylu,już nigdy przenigdy was nie zatrudnimy”, ten wariant jest mniej prawdopodobny.
— No to zostajemy przy zwolnionych — powiedział Noel i po paru minutach wydrukował listę z, jak mówił, kilkoma nazwiskami i Ostatnimi Znanymi Adresami; dokładnie było ich dziewięć.
Debora przez cały czas wyglądała przez okno, ale kiedy usłyszała buczenie pracującej drukarki, podeszła i oparła się o moje krzesło.