Rozejrzałem się po galerii z większą uwagą. Stłumione szepty ludzi przy monitorach nie wydawały się już pełne nabożnego szacunku dla sztuki. Teraz w niemal całkowitym milczeniu wyczuwałem niedowierzanie, a nawet szok.
Spojrzałem na Ritę. Czytała ze zmarszczonym czołem i kręciła głową.
— O Chrisie Burdenie słyszałam, to Amerykanin — powiedziała. — Ale ten drugi, Schwarzkogler? — Zacięła się na tym nazwisku i nic dziwnego, skoro przez cały ten czas uczyła się francuskiego, nie niemieckiego. — Och — powiedziała i się zarumieniła. — Tu piszą, że… że obciął sobie… — Podniosła wzrok na ludzi, którzy w milczeniu patrzyli na monitory. — O mój Boże — jęknęła.
— Może lepiej chodźmy — zasugerowałem, a rozbawienie mojego wewnętrznego przyjaciela stale rosło.
Ale Rita już stała przed pierwszym ekranem i kiedy zobaczyła, co na nim było, otworzyła usta, które drżały, jakby daremnie próbowały wymówić jakieś bardzo długie i trudne słowo.
— To, to, to… — zacięła się.
I rzut oka na monitor potwierdził, że znów miała rację: tak, to było to.
Na ekranie była młoda kobieta w staromodnym kostiumie striptizerki z bransolet i piór. Jednak zamiast przybrać prowokacyjną pozę odpowiednią dla takiej kreacji, stała z nogą na stole, opuszczając na nią wirującą piłę tarczową i odrzucała głowę do tyłu, z szeroko otwartymi z bólu ustami. Po kilkunastu sekundach nagranie wracało do początku i robiła to wszystko od nowa.
— Dobry Boże — jęknęła Rita. Pokręciła głową. — To… to jakiś trik. To musi być trik.
Nie byłem tego taki pewien. Po pierwsze, dostałem już cynk od Pasażera, że dzieje się tu coś bardzo ciekawego. A po drugie, mina kobiety była mi dobrze znana z moich własnych przedsięwzięć artystycznych. Wyrażała autentyczny ból, nie miałem co do tego wątpliwości, prawdziwe, wielkie cierpienie — a mimo to w toku moich szeroko zakrojonych badań nie spotkałem jeszcze nikogo, kto tak ochoczo by je sobie zadawał. Nic dziwnego, że Pasażer dostał ataku śmiechu. Mnie nie było wesoło: jeśli takie rozrywki się upowszechnią, będę musiał znaleźć sobie nowe hobby.
Z drugiej strony, był to interesujący zwrot akcji i w normalnych okolicznościach pewnie chętnie rzuciłbym okiem na pozostałe filmiki. Czułem się jednak w jakimś sensie odpowiedzialny za Ritę, a te obrazki zdecydowanie nie były dla niej wskazane, jeśli nadal chciała widzieć świat w różowych barwach.
— Chodź — powiedziałem. — Pójdziemy na deser.
Ona jednak tylko pokręciła głową i powtórzyła:
— To musi być trik. — I przesunęła się do następnego ekranu.
Poszedłem za nią i w nagrodę obejrzałem następny piętnastosekundowy fragment filmu z młodą kobietą w tym samym kostiumie. W tym zdawała się wykrawać sobie z nogi kawał mięsa. Jej twarz wykrzywiał grymas niemego, niekończącego się cierpienia, jakby ból trwał tak długo, że zdążyła do niego przywyknąć, a mimo to wciąż go odczuwała.
Nasunęło mi się dziwne skojarzenie: podobną minę miała aktorka pod koniec filmu, który Vince Masuoka puścił podczas mojego wieczoru kawalerskiego — tytuł brzmiał, zdaje się, Grupowe dymanko w akademiku. W oczach obu spod zmęczenia i bólu wyzierał ten sam błysk satysfakcji, jakby chciały powiedzieć „Pokazałam wam, co?”; tyle że ta tutaj patrzyła na kilkunastocentymetrowy odcinek pomiędzy kolanem a golenią, gdzie wyrwane ciało obnażało nagą kość.
— O mój Boże — szepnęła Rita. I z jakiegoś powodu przesunęła się do następnego monitora.
Nie twierdzę, że rozumiem ludzi. W życiu staram się kierować logiką, a z niej niewiele jest pożytku, gdy próbuję pojąć ich sposób myślenia. To znaczy, o ile było mi wiadomo, Rita naprawdę była słodka, urocza i pełna optymizmu jak Ania z Zielonego Wzgórza. Potrafiła się rozpłakać na widok rozjechanego kota. Tymczasem teraz metodycznie zwiedzała wystawę, o jakiej nie śniła w najgorszych koszmarach. Wiedziała, że każdy kolejny urywek filmu będzie równie drastyczny i niewiarygodnie obrzydliwy. A mimo to, zamiast rzucić się do wyjścia, spokojnie przechodziła od ekranu do ekranu.
Napływało coraz więcej ludzi i u wszystkich po kolei widziałem tę samą reakcję: najpierw zrozumienie, potem szok. Pasażer najwyraźniej doskonale się bawił, ja za to, jeśli mam być całkowicie szczery, zaczynałem się trochę nudzić. Nie czułem klimatu, nie bawiły mnie męki publiczności. Bo właściwie o co tu chodzi? No dobrze, Jennifer kawałek po kawałku obcina sobie nogę. I co z tego? Po co zadawać sobie potworny ból, skoro Życie prędzej czy później zrobi to za ciebie? Czego to dowodzi? Co wydarzyło się potem?
Mimo to Rita widać uparła się, by uprzykrzyć sobie ten wieczór jak tylko się da i twardo przesuwała się od jednego ekranu do drugiego. A ja z braku lepszego pomysłu szedłem za nią i szlachetnie znosiłem westchnienia: „O Boże. O mój Boże”, które wydawała na widok kolejnych okropności.
Na drugim końcu sali największa grupa stała wpatrzona w coś, co wisiało na ścianie pod takim kątem, że widzieliśmy tylko metalową krawędź ramy. Po ich minach znać było, że to prawdziwa bomba, główna atrakcja wystawy, i już nie mogłem się doczekać, by ją zobaczyć i mieć to z głowy, ale Rita postanowiła obejrzeć po drodze wszystkie fragmenty filmu. W każdym kolejnym kobieta robiła coraz to ohydniejsze rzeczy ze swoją nogą, a ostatni, nieco dłuższy, pokazywał ją siedzącą nieruchomo i wpatrzoną w nogę, z której nie zostało nic oprócz gładkiej białej kości łączącej kolano z kostką. Skóra stopy była nietknięta i wyglądała bardzo dziwnie na końcu długiej bladej piszczeli.
Jeszcze dziwniejsza była mina Jennifer, wyrażająca wyczerpanie i triumfujący ból, który oznaczał, że coś udowodniła. Ponownie zajrzałem do programu wystawy, ale nie napisali, co to było.
Rita też nie miała na ten temat nic ciekawego do powiedzenia. Stała tylko, odrętwiała i milcząca, i wpatrywała się w monitor. Trzy razy obejrzała ostatni urywek, wreszcie pokręciła głową i jak w transie podeszła do grupy zgromadzonej na drugim końcu sali, wokół tego Czegoś w metalowej ramie.
Okazało się to najciekawszym do tej pory eksponatem, jak dla mnie najjaśniejszym punktem wystawy, i usłyszałem jak Pasażer chichocze na znak zgody. Rita po raz pierwszy nie mogła wydusić z siebie nawet „O mój Boże”.
Na płycie ze sklejki, osadzonej w stalowej ramie, zamocowana była kość nogi Jennifer, od kolana w dół.
— Cóż — stwierdziłem — przynajmniej wiemy na pewno, że to nie był trik.
— Jest sztuczna — powiedziała Rita, ale chyba sama w to nie wierzyła.
Gdzieś na zewnątrz, w blasku świateł najbardziej magicznego miasta na świecie, biły dzwony kościelne. Ale tu, w tej małej galerii, było w tej chwili niewiele magii, a bicie dzwonów wydawało się niezwykle głośne. Prawie zagłuszało inny dźwięk — cichy znajomy syk dający mi znać, że zaraz zrobi się jeszcze ciekawiej, a ponieważ z doświadczenia wiedziałem, że głos ten prawie nigdy się nie myli, obejrzałem się za siebie.
I rzeczywiście, atmosfera zgęstniała, ledwie zerknąłem na frontową część sali. Bowiem na moich oczach drzwi się otworzyły, zaszeleściły cekiny i weszła Jennifer we własnej osobie.
Myślałem, że wcześniej było cicho, ale był to karnawał w Rio w porównaniu z ciszą, jaka podążała w ślad za kobietą idącą o kulach przez salę. Blada i wychudzona, w luźno wiszącym na niej kostiumie striptizerki, szła powoli i ostrożnie, jakby jeszcze nie przywykła do kul. Kikut od niedawna brakującej nogi obwiązany był czystym białym bandażem.