— Na litość boską — odezwała się ze wzrokiem wlepionym w szybę. — Nie patrz tak na mnie.
Chutsky wsunął się na krzesło po drugiej stronie.
— Ostatnio trochę marudzi — skwitował.
— Wal się — rzuciła bez większego przekonania i przekrzywiła głowę, by dalej patrzeć w okno za plecami Chutsky’ego.
— Słuchaj, Debora — powiedział. — Dexter wie, gdzie jest ten typ, który cię skrzywdził. — Nie spojrzała na niego, tylko zamrugała, dwa razy. — No i, hm, pomyślał sobie, że we dwóch moglibyśmy go dorwać. I chcieliśmy o tym z tobą pogadać — ciągnął. — Zapytać, co ty na to.
— Co ja na to — powiedziała matowym, pełnym goryczy głosem, a kiedy odwróciła się do nas, w oczach miała ból tak straszliwy, że nawet ja go czułem. — Chcesz wiedzieć, co ja na to? — rzuciła.
— Hej, już dobrze — uspokajał ją Chutsky.
— Powiedzieli mi, że umarłam na stole operacyjnym — zaczęła. — I nadal czuję się martwa. Nie wiem, kim jestem, dlaczego i w ogóle, i po prostu… — Łza spłynęła po jej policzku i to też było bardzo niepokojące. — To tak jakby wyciął ze mnie wszystko, co ważne — wyznała — i nie wiem, czy kiedykolwiek to odzyskam. — Znów spojrzała w okno. — Cały czas chce mi się płakać, a to nie w moim stylu. Ja nie płaczę, wiesz o tym, Dex. Nie płaczę — powtórzyła cicho i następna łza spłynęła w ślad za poprzednią.
— Już dobrze — powtórzył Chutsky, choć była to oczywista nieprawda.
— Wszystko, w co wierzyłam, teraz wydaje się błędem — ciągnęła. — I jeśli tak już zostanie, nie wiem, czy będę mogła nadal być gliną.
— Poczujesz się lepiej — pocieszał Chutsky. — Trzeba tylko czasu.
— Dorwijcie go — rzuciła i spojrzała na mnie z odrobiną swojego starego dobrego gniewu. — Dorwij go, Dexter — powiedziała. — I zrób, co konieczne. — Chwilę patrzyła mi w oczy, po czym znów odwróciła się do okna. — Tata miał rację — stwierdziła.
30
I w taki sposób następnego ranka znalazłem się w małym budynku przy pasie startowym lotniska w Miami, ubrany w coś, co nazwać mogę tylko garniturem sportowym; zielonym, z jasnożółtym paskiem do spodni i butami, i ściskałem w ręku paszport na nazwisko David Marcey. Razem ze mną był drugi wicedyrektor Międzynarodowego Zboru Braci Baptystów, wielebny Campbell Freeney, w równie okropnym stroju i z szerokim uśmiechem, który zmieniał kształt jego twarzy i nawet jakby maskował część blizn.
Nie przywiązuję wielkiej wagi do ubrań, ale uważam, że są pewne granice przyzwoitości, a nasze stroje brutalnie je przekraczały i wręcz na nie pluły. Oczywiście, protestowałem, ale wielebny Kyle wyjaśnił mi, że nie mamy wyboru.
— Trzeba wyglądać odpowiednio do roli — powiedział i przesunął ręką po swojej czerwonej sportowej marynarce. — To stroje misjonarzy baptystów.
— Nie moglibyśmy być prezbiterianami? — spytałem z nadzieją, ale pokręcił głową.
— Takie mam wytyczne — rzekł — i tak to rozegramy. Chyba że mówisz po węgiersku?
— Eva Gabor? — spróbowałem, ale pokręcił głową.
— Tylko nie gadaj na okrągło o Jezusie, oni tak nie robią — poinstruował — dużo się uśmiechaj, bądź dla wszystkich miły, a będzie dobrze. — Podał mi następną kartkę. — Masz. To list z Departamentu Skarbu zezwalający ci na wyjazd na Kubę w celu prowadzenia działalności misjonarskiej. Nie zgub go.
Przez kilka krótkich godzin, które dzieliły jego decyzję, że zabierze mnie do Hawany, od naszego przyjazdu na lotnisko o świcie, zasypał mnie także masą innych informacji. Pamiętał nawet, żeby mnie uprzedzić, bym nie pił wody, co wydało mi się zgoła urzekające.
Czasu było tak mało, że ledwo zdążyłem powiedzieć Ricie coś, co zabrzmiało niemal wiarygodnie — że wypadła mi nagle pilna sprawa i żeby się nie martwiła, mundurowy będzie czuwał pod drzwiami dotąd, aż wrócę. I choć była na tyle bystra, by zdziwić się, cóż pilnego mogło wypaść specowi od medycyny sądowej, dała się przekonać, podniesiona na duchu widokiem radiowozu zaparkowanego przed domem. Chutsky też zrobił swoje — poklepał Ritę po ramieniu i powiedział:
— Zostaw to nam, możesz na nas polegać.
Oczywiście, to wprawiło ją w jeszcze większe zdumienie, jako że nie prosiła o żadne badania śladów krwi, a nawet gdyby, nie prowadziłby ich Chutsky. Jednak ogólnie rzecz biorąc, dało jej to poczucie, że robimy niezmiernie ważne rzeczy mające zapewnić jej bezpieczeństwo i wkrótce wszystko będzie w porządku, więc uściskała mnie przy minimalnej ilości łez i Chutsky zaprowadził mnie do samochodu.
A teraz staliśmy razem w małym budynku na lotnisku i czekaliśmy na samolot do Hawany. Wkrótce wyszliśmy na pas startowy z fałszywymi papierami oraz prawdziwymi biletami w rękach i inkasując kuksańce łokciami od reszty pasażerów, raz dwa wsiedliśmy do samolotu.
Był to stary pasażerski odrzutowiec. Fotele były wytarte i nie tak czyste, jak powinny być. Chutsky — to znaczy, wielebny Freeney — usiadł od strony przejścia, ale swoim potężnym cielskiem i tak przygniótł mnie do okna. Wyglądało na to, że będzie ciasno do samej Hawany, tak ciasno, że dopóki on nie pójdzie do ubikacji, ja sobie nie pooddycham. Ale czego się nie robi, żeby zanieść Słowo Boże bezbożnym komunistom. I po zaledwie kilku minutach wstrzymywania tchu poczułem, że samolot zadrżał, pomknął naprzód po pasie startowym i wzbił się w powietrze. Ruszyliśmy.
Lot nie był tak długi, by brak tlenu za bardzo dał mi się we znaki, zwłaszcza że Chutsky prawie cały czas siedział przechylony w stronę przejścia i rozmawiał ze stewardesą; raptem jakieś pół godziny później nadlecieliśmy nad zieloną Kubę i łupnęliśmy w pas startowy, najwyraźniej wylany asfaltem przez tego samego wykonawcę, z którego usług korzystało lotnisko w Miami. Tak czy owak, z tego, co mogłem stwierdzić, koła nie odpadły i podjechaliśmy do pięknego, nowoczesnego terminalu — i minęliśmy go, by zatrzymać się dużo dalej, przy posępnej starej budowli, która wyglądała jak dworzec autobusowy, z którego dowozi się więźniów do obozu pracy.
Karnie wymaszerowaliśmy z samolotu i przeszliśmy po asfalcie do przysadzistego szarego budynku. Wnętrze było niewiele bardziej gościnne. Stali tam nasrożeni wąsacze w mundurach, którzy kurczowo ściskali pistolety automatyczne i łypali na wszystkich spode łba. Osobliwie z nimi kontrastując, pod sufitem wisiało kilka telewizorów, w których nadawano, zdaje się, kubański sitcom z nagranym histerycznym śmiechem, przy którym jego amerykański odpowiednik to doprawdy zaledwie ziewanie. Co kilka minut taki czy inny aktor wykrzykiwał coś, czego nie mogłem rozszyfrować, i na śmiech nakładała się rycząca muzyka.
Stanęliśmy w kolejce, która powoli przesuwała się w stronę budki. Nie widziałem, co jest dalej, i nie miałem pojęcia, czy aby nie sortują nas przed wywózką wagonami bydlęcymi do gułagu, ale Chutsky nie wyglądał na szczególnie zaniepokojonego, więc i mnie nie wypadało narzekać.
Kolejka centymetr po centymetrze posuwała się naprzód i wkrótce, nie uprzedziwszy mnie ani słowem, Chutsky podszedł do okienka i wsunął paszport w szparę u dołu. Nie widziałem ani nie słyszałem, co się dzieje, ale obyło się bez wściekłych wrzasków i strzałów, i po chwili zabrał swoje papiery, zniknął za budką i przyszła kolej na mnie.
Za grubą szybą siedział facet, który mógłby być bliźniakiem najbliżej stojącego żołnierza z automatem. Bez słowa wziął ode mnie paszport, otworzył go, zerknął do środka, spojrzał na mnie, po czym mi go oddał. Nie powiedział nic. Spodziewałem się czegoś w rodzaju przesłuchania — pewnie myślałem, że zerwie się na nogi i rzuci na mnie gromy za to, że jestem tchórzliwym kapitalistycznym psem albo papierowym tygrysem — i tak byłem zaskoczony jego zupełnym brakiem reakcji, że stałem jak słup dotąd, aż dał mi głową znak, że mogę odejść, co skwapliwie uczyniłem. Skręciłem za róg, za którym zniknął Chutsky, i znalazłem się w punkcie odbioru bagażu.