— No, siadaj — powiedział Chutsky i machnął ręką na kelnera. Ten przypadł do naszego stolika i przyjął od Iwana zamówienie na mojito, a kiedy je przyniósł, Chutsky i Iwan zaczęli sączyć drinki i rozmawiać wesoło po hiszpańsku z kubańskim akcentem, szybko przerzucając się słowami. Pewnie nadążyłbym za nimi, gdybym się sprężył, ale uznałem, że wspominki dwóch starych kumpli nie są warte zachodu — i, prawdę mówiąc, wyłączyłbym się, nawet gdyby rozprawiali o czymś dużo ciekawszym niż Co Się Wtedy Wydarzyło; bo tej nocy była pełnia i znad krawędzi dachu wyłaniał się ogromny, czerwonawożółty księżyc, opasły, kokieteryjnie uśmiechnięty, spragniony krwi księżyc, i na jego widok od stóp do głów pokryła mnie gęsia skórka, wszystkie włoski na plecach i rękach stanęły dęba i zawyły, a na korytarze Zamku Dexter wybiegł mały, mroczny kamerdyner niosący wszystkim Rycerzom Nocy rozkaz, by Ruszyli w Bój.
Ale oczywiście nic z tego. To nie była Noc Folgowania Sobie; to była, niestety, Noc Ściągania Cugli. To była noc sączenia szybko nagrzewającego się piwa i udawania, że słucham z przyjemnością występu trio; noc uprzejmych uśmiechów do Iibanga i myślenia tylko o tym, żeby to się już skończyło i żebym mógł znów w ciszy i spokoju być sobą, radośnie krwiożerczym Dexterem. To była noc, którą trzeba było jakoś przetrzymać i liczyć na to, że już wkrótce nadejdzie dzień, kiedy w jednej ręce będę miał nóż, a w drugiej Weissa.
Tymczasem nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć głęboki oddech oraz łyk piwa i udawać, że zachwycam się cudnym widokiem i doskonałą muzyką. Trenuj ten ujmujący uśmiech, Dexterze. Ile zębów możemy pokazać? Bardzo dobrze; a teraz bez zębów, same wargi. Jak wysoko dasz radę podnieść kąciki ust, zanim zaczniesz wyglądać, jakby trawił cię potworny ból?
— Hej, stary, dobrze się czujesz? — zawołał Chutsky jakieś dwadzieścia minut później. Najwyraźniej moja mina mimowolnie przeszła z Radosnego Uśmiechu w Grymas Cierpienia.
— Tak — powiedziałem. — Tylko, hm… wszystko gra.
— Uhm — stwierdził, wciąż jakby nieprzekonany. — Może lepiej wróćmy do hotelu. — Dopił drinka i wstał, Iwan zrobił to samo. Podali sobie ręce, po czym Iwan usiadł, Chutsky wziął teczkę i poszliśmy do windy. Obejrzałem się i zobaczyłem, że Iwan zamawia następnego drinka. Spojrzałem na Chutsky’ego z uniesioną brwią.
— Och — mruknął. — Wolimy nie wychodzić razem. Rozumiesz, jednocześnie.
Cóż, zapewne miało to nie mniej sensu niż wyjątkowo inne, co działo się ostatnio — przecież żyliśmy w filmie szpiegowskim — więc jadąc windą, czujnie obserwowałem współpasażerów, żeby sprawdzić, czy nie są agentami jakiegoś złego kartelu. Najwyraźniej nimi nie byli, bo bezpiecznie dotarliśmy na sam dół, a stamtąd na zewnątrz. Za to kiedy szliśmy przez ulicę, żeby poszukać taksówki, natknęliśmy się na czekającą dorożkę zaprzężoną w konia, coś, co naprawdę powinienem był zauważyć i ominąć szerokim łukiem, bo zwierzęta mnie nie lubią, no i koń stanął dęba, choć był stary, zmęczony i właśnie leniwie przeżuwał paszę, którą miał w worku. Nie wypadło to imponująco — zupełnie nie tak, jak w filmach z Johnem Wayne’em — ale poderwał oba kopyta z ziemi i zarżał na mnie z ogromnym niezadowoleniem, co wystraszyło dorożkarza prawie tak bardzo jak mnie. Czym prędzej ruszyłem dalej i udało nam się wsiąść do taksówki, zanim zdążyło mnie opaść stado nietoperzy czy coś w tym stylu.
W milczeniu pojechaliśmy do hotelu. Chutsky siedział z teczką na kolanach i wyglądał przez szybę, a ja starałem się nie słuchać tego tłustego, ogromnego księżyca. Nie wychodziło mi to jednak najlepiej; był w każdym oglądanym za oknem pocztówkowym widoku, jasny, złośliwie uśmiechnięty, wykrzykujący wspaniałe pomysły i czemu nie mogłem wyjść się z nim pobawić? Nie mogłem i tyle. Mogłem tylko uśmiechnąć się do niego i powiedzieć: „Już niedługo”. Bardzo niedługo.
Jak tylko znajdę Weissa.
32
Wróciliśmy do pokoju bez incydentów; po drodze zamieniliśmy nie więcej niż kilka słów. Małomówność Chutsky’ego podobała mi się coraz bardziej, bo im mniej gadał, tym mniej musiałem udawać zainteresowanego, a dzięki temu nie przemęczałem mięśni twarzy. A te nieliczne słowa, które padły z jego ust, były tak przyjemne i ujmujące, że prawie gotów byłem go polubić.
— Zostawię to w pokoju — powiedział i pokazał mi teczkę. — Potem pomyślimy, co z kolacją. — Mądre to i mile widziane; skoro nie będę mógł dziś wyjść na cudowne, mroczne światło księżyca, niech w zamian choć zjem kolację.
Wjechaliśmy windą na górę i poszliśmy korytarzem do pokoju. Kiedy byliśmy już w środku, Chutsky ostrożnie położył teczkę na łóżku i usiadł przy niej. Wtedy tknęło mnie, że nie bardzo rozumiem, po co w ogóle zabrał ją do baru na dachu i czemu teraz tak delikatnie się z nią obchodzi. A że ciekawość to jedna z niewielu moich wad, postanowiłem jej ulec i dowiedzieć się, co jest grane.
— Czemu maracas są takie ważne? — spytałem go.
Uśmiechnął się.
— Nie są. Ni cholery.
— To po co wozisz je po całej Hawanie?
Przytrzymał teczkę hakiem i otworzył ją dłonią.
— Bo to już nie są maracas. — Wsunął rękę do teczki i wyjął bardzo groźnie wyglądający pistolet automatyczny. — Hokus — pokus.
Przypomniało mi się, jak Chutsky taszczył teczkę przez całe miasto na spotkanie z Ii — bangiem, który przyniósł drugą, identyczną — i że obie wsunęli pod stół, podczas gdy wszyscy razem siedzieliśmy i słuchaliśmy Gaantanamery.
— Zamieniłeś się z kumplem teczkami — domyśliłem się.
— Otóż to.
Nie jest to najmądrzejsze pytanie, jakie kiedykolwiek zadałem, ale byłem zaskoczony i z moich ust wyszło, co następuje:
— Ale po co ci to?
Chutsky obdarzył mnie tak ciepłym, wyrozumiałym, pobłażliwym uśmiechem, że miałem ochotę wycelować ten pistolet w niego i pociągnąć za spust.
— To jest pistolet, stary — powiedział. — Jak sądzisz, do czego służy?
— Ee, do samoobrony? — strzeliłem.
— Chyba pamiętasz, po co tu przyjechaliśmy?
— Znaleźć Brandona Weissa.
— Znaleźć?! — zirytował się Chutsky. — To sobie wmawiasz? Że jesteśmy tu, żeby go znaleźć? — Pokręcił głową. — Stary, jesteśmy tu, żeby go zabić. Wbij to sobie do głowy. Nie wystarczy, że go znajdziemy, musimy go załatwić. Zabić go. Myślałeś, że co zrobimy? Zawieziemy go do kraju i oddamy do zoo?
— Wydawało mi się, że tu krzywo patrzą na takie rzeczy. To znaczy wiesz, to nie Miami.
— Ani nie Disneyland — odparował, według mnie niepotrzebnie. — Nie jesteśmy na pikniku, stary. Zabijemy drania i im szybciej oswoisz się z tą myślą, tym lepiej.
— Tak, wiem, ale…
— Żadnych ale — postanowił. — Zabijemy go. Widzę, że masz obiekcje.
— Wcale nie.
Najwyraźniej mnie nie usłyszał — albo po prostu już rozpoczął przygotowany uprzednio wykład i nie mógł się powstrzymać.
— Nie możesz wymiękać z powodu odrobiny krwi — ciągnął. — To coś najzupełniej naturalnego. W dzieciństwie wszyscy słyszymy, że zabijanie to zło.
Nie wszyscy, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno.
— Ale zasady ustanawiają ludzie, którzy bez nich nie mieliby szans wygrać. A poza tym, stary, zabijanie nie zawsze jest złem — powiedział i ku mojemu zaskoczeniu mrugnął do mnie. — Czasem jest to coś, co trzeba zrobić. I czasem spotyka to kogoś, kto na to zasługuje. Bo jeśli tego nie zrobisz, to albo zginie dużo innych ludzi, albo ten ktoś dorwie ciebie. A w tym przypadku… jest i tak, i tak, mam rację?