Выбрать главу

— Od tysięcy lat — recytował — spotykają nas straszne rzeczy… — i tu pojawiły się zbliżenia ciał i ich twarzy, zakrytych plastikowymi maskami. — I człowiek raz po raz zadaje sobie pytanie: co ja tu robię? A odpowiedź jest zawsze ta sama… — Zbliżenie twarzy z tłumu w Fairchild Gardens, zdumionej, skonsternowanej, niepewnej, i głos Weissa, naśladującego głupkowaty ton: — „Nie wiem”.

Film zrobiony był bardzo niewprawnie, w niczym nie przypominał poprzednich, ale starałem się nie oceniać go zbyt surowo — w końcu Weiss przejawiał talent w innej dziedzinie, a poza tym stracił pierwszego asystenta i zabił drugiego, który znał się na montażu.

— Dlatego człowiek szuka ratunku w sztuce — powiedział Weiss nienaturalnie uroczystym, przejętym tonem. — A sztuka daje nam dużo lepszą odpowiedź… — Zbliżenie miłośnika joggingu znajdującego ciało na South Beach, a po nim słynny krzyk Weissa.

— Jednak sztuka konwencjonalna ma swoje granice — ciągnął. — Posługiwanie się tradycyjnymi środkami jak farba czy kamień tworzy bowiem barierę między wydarzeniem artystycznym a odbiorcą sztuki. A nam, jako artystom, powinno zależeć przede wszystkim na przełamywaniu barier… — Zdjęcie muru berlińskiego, burzonego przez wiwatujący tłum.

— Dlatego tacy twórcy jak Chris Burden i David Neruda zaczęli eksperymentować i robić dzieła sztuki ze swoich ciał… i oto runęła jedna bariera! To jednak nie wystarcza, bo dla przeciętnego widza… — następna głupkowata twarz z tłumu — …nie ma różnicy między bryłą gliny a jakimś szurniętym artystą; bariera wciąż istnieje! Fatalnie!

I wtedy na ekranie pojawiła się twarz Weissa; kamera zachybotała się lekko, jakby ją poprawiał.

— Musimy być bardziej bezpośredni. Niech publiczność stanie się częścią wydarzenia, a wtedy bariera zniknie. Musimy też uzyskać lepsze odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Pytania takie, jak: „Czym jest prawda?”, „Gdzie jest próg ludzkiego cierpienia?” I najważniejsze z nich wszystkich… — tu ukazał się ten okropny fragment z Dexterem ciskającym Doncevicia do białej porcelanowej wanny — …co zrobiłby Dexter, gdyby stał się elementem dzieła, a nie twórcą?

I w tej chwili rozbrzmiał nowy krzyk — tym razem nie Weissa; stłumiony, a przy tym znajomy, który gdzieś już słyszałem, choć jak na złość nie mogłem skojarzyć, gdzie. Na ekranie ukazał się lekko uśmiechnięty Weiss. Zerknął przez ramię.

— Przynajmniej na to ostatnie pytanie możemy odpowiedzieć, prawda? — spytał, podniósł kamerę, odwrócił obiektyw od swojej twarzy i skierował na niewyraźną, rozedrganą plamę w tle. Plama powoli nabrała ostrych kształtów i wtedy zrozumiałem, dlaczego ten krzyk brzmiał znajomo.

To była Rita.

Leżała na boku, z rękami związanymi za plecami i nogami skrępowanymi w kostkach. Szamotała się gwałtownie i wydała następny głośny, stłumiony dźwięk, tym razem pełen oburzenia.

Weiss się roześmiał.

— Publiczność jest sztuką — powiedział. — A ty, Dexter, będziesz dziełem mojego życia. — Uśmiechnął się i choć uśmiech nie był sztuczny, nie wyglądał zbyt ładnie. — To będzie absolutna… rewolucja artystyczna — zakończył i obraz zniknął.

Miał Ritę — i doskonale wiem, że powinienem był zerwać się na równe nogi, złapać za strzelbę na wiewiórki i z okrzykiem bojowym wdrapać się na sosnę — ale poczułem, że ogarnia mnie zadziwiający spokój, i długo tylko siedziałem, i zastanawiałem się, co też Weiss może jej zrobić. W końcu jednak dotarło do mnie, że trzeba działać, w taki czy inny sposób. I dlatego zaczerpnąłem powietrza z zamiarem, by dźwignąć się z krzesła i wyjść.

Zdążyłem jednak tylko wziąć krótki wdech i zanim zdążyłem choćby postawić jedną nogę na podłodze, zza moich pleców dobiegł głos.

— To twoja żona, zgadza się? — powiedział detektyw Coulter.

Kiedy już odlepiłem się od sufitu, odwróciłem się i spojrzałem na Coultera. Stał tuż za progiem, może półtora metra ode mnie, ale dość blisko, by wszystko zobaczyć i usłyszeć. Nie było jak wymigać się od odpowiedzi.

— Tak — odparłem. — To Rita.

Skinął głową.

— Tamten z tym gościem w wannie wyglądał jak ty.

— To… ja… — wyjąkałem. — Nie sądzę.

Coulter ponownie skinął głową.

— To byłeś ty — stwierdził. A ponieważ nie miałem nic do powiedzenia i nie chciałem znów słuchać, jak się jąkam, tylko pokręciłem głową.

— I co, będziesz tak siedział? Facet ma twoją żonę — powiedział.

— Właśnie miałem wstać — zauważyłem.

Coulter przechylił głowę na bok.

— Koleś chyba cię nie lubi czy coś — stwierdził.

— Na to wygląda — przyznałem.

. — Jak sądzisz, dlaczego? — spytał.

— Przecież mówiłem. Uderzyłem jego chłopaka — powiedziałem i nawet jak dla mnie zabrzmiało to nad wyraz żałośnie.

— Ano tak — mruknął Coulter. — Tego, co zniknął. Nadal nie wiesz, gdzie go poniosło, co?

— Nie — odparłem.

— Nie wiesz. — Przekrzywił głowę. — Bo to nie on leżał w tej wannie. I nie ty stałeś nad nim z piłą.

— Nie, oczywiście, że nie.

— Ale gość może myśleć, że to byłeś ty, bo taki jesteś do tamtego podobny — ciągnął. — I dlatego porwał ci żonę. Żeby wyrównać rachunki, nie?

— Detektywie, naprawdę nie wiem, gdzie jest jego chłopak — zapewniłem. I było to zgodne z prawdą, gdy wziąć pod uwagę pływy, nurt i nawyki morskich padlinożerców.

— Hm — chrząknął i przybrał minę, która, jak przypuszczałem, miała wyglądać na zamyśloną. — Czyli ot tak sobie postanowił, hm. Zrobić z twojej żony dzieło sztuki czy coś, mam rację? Bo…?

— Bo to wariat? — podsunąłem z nadzieją. I choć znowu mówiłem prawdę, nie znaczyło to, że zrobię tym na Coulterze wrażenie.

I nie zrobiłem.

— Uhm — mruknął z lekko powątpiewającą miną. — To wariat. No tak, to miałoby sens, jasne. — Skinął głową, jakby próbował przekonać samego siebie. — No dobra, czyli mamy wariata, który porwał ci żonę. I co teraz? — Spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami, jakby czekał, aż wymyślę coś pomocnego.

— Nie wiem — powtórzyłem. — Pewnie powinienem to zgłosić.

— Zgłosić to. — Pokiwał głową. — Na przykład policji. Bo kiedy ostatnio tego nie zrobiłeś, ostro cię ochrzaniłem.

Inteligencja zwykle uchodzi za cechę pożądaną, ale przyznam szczerze, że lubiłem Coultera dużo bardziej, kiedy uważałem go za nieszkodliwego kretyna. Teraz, gdy wiedziałem, że nim nie był, byłem rozdarty między pragnieniem, by uważać, co przy nim mówię, a równie silną pokusą, żeby rozwalić mu krzesło na głowie. Ale dobre krzesła są drogie i ostrożność zwyciężyła.

— Detektywie — powiedziałem — ten człowiek ma moją żonę. Może nie byłeś nigdy żonaty…

— Dwa razy — wtrącił. — Nie wyszło.

— Mnie wychodzi. I chciałbym, żeby wróciła do mnie w jednym kawałku.

Długo na mnie patrzył.

— Co to w ogóle za jeden? — spytał wreszcie. — To znaczy, no wiesz.

— Brandon Weiss — wyjaśniłem niepewny, do czego to zmierza.

— To tylko nazwisko — burknął. — Ja pytam, kim on, kurwa, jest?

Pokręciłem głową, bo nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, a tym bardziej, czy chcę mu to powiedzieć.

— Czy to jest ten koleś, który, no wiesz. Porobił te wszystkie dekoracje z trupów, co tak wkurzyły gubernatora?

— Jestem tego prawie pewien.