— Gdzie mama? — spytała Astor.
Na pewno jest jakiś sposób na to, by czule, delikatnie i humanitarnie powiedzieć dzieciom, że ich matka tkwi w szponach krwiożerczego potwora, aleja tego sposobu nie znałem, więc poprzestałem na:
— Zabrał ją zły człowiek. Ten, który stuknął wasz samochód.
— Ten, co mu wbiłem ołówek? — spytał mnie Cody.
— Otóż to — potwierdziłem.
— Ja uderzyłam go w krocze — przypomniała Astor.
— Trzeba było uderzyć mocniej — stwierdziłem. — Porwał waszą mamę.
Spojrzała na mnie z miną wyrażającą głębokie rozczarowanie moją tępotą.
— Jedziemy po nią? — spytała.
— Tylko żeby pomóc — powiedziałem. — Jest tam policja.
Oboje spojrzeli na mnie jak na wariata.
— Policja?! — obruszyła się Astor. — Wysłałeś policję?!
— Musiałem przyjechać po was — wyjaśniłem zaskoczony, że znienacka dałem się zepchnąć do defensywy.
— Więc jak, puścisz tego faceta wolno, a on pójdzie do więzienia i to wszystko?! — wybuchnęła.
— Nie miałem wyjścia — usprawiedliwiałem się i nagle poczułem się, jakbym naprawdę był w sądzie i już przegrał. — Jeden policjant dowiedział się o wszystkim, a ja musiałem przyjechać po was.
Znów wymienili te swoje głębokie znaczące spojrzenia, po czym Cody odwrócił wzrok.
— A teraz zabierzesz nas ze sobą? — spytała Astor.
— Hm — chrząknąłem i to naprawdę było nie fair, że najpierw Coulter, a teraz Astor zrobili z miodoustego Dzielnego Dextera posługującego się monosylabami gamonia, ale cóż, tak właśnie się stało. Ponieważ sytuacja była wyjątkowo nieprzyjemna i niepewna, tak naprawdę dokładnie wszystkiego nie przemyślałem. Jedno wiedziałem: nie mogłem zabrać dzieci na łowy na Weissa. Cały jego występ przeznaczony był dla mnie i jeśli nic mu nie przeszkodzi, zacznie się na dobre dopiero po moim przybyciu. Nie mogłem być pewien, czy Coulterowi uda się go osaczyć; jeśli nie, niebezpieczeństwo będzie zdecydowanie zbyt wielkie.
I, jakby czytała mi w myślach, Astor rzekła:
— Już raz daliśmy mu radę.
— Wtedy was zlekceważył — wyjaśniłem. — Teraz będzie przygotowany.
— Teraz będziemy mieli coś więcej niż tylko ołówek — powiedziała Astor i aż ciepło mi się na sercu zrobiło, kiedy usłyszałem chłodną drapieżność w jej głosie. Ale i tak musiałem jej to wybić z głowy.
— Nie — stwierdziłem. — To zbyt niebezpieczne.
— Obiecałeś — mruknął Cody, a Astor teatralnie przewróciła oczami i wypuściła powietrze z ust.
— Ciągle mówisz, że nie możemy nic robić — poskarżyła się. — Dopóki nas nie nauczysz. A my mówimy, no dobrze, ucz nas, i nic nie robimy. A teraz, kiedy mamy szansę naprawdę czegoś się nauczyć, mówisz, że to zbyt niebezpieczne.
— Bo to jest zbyt niebezpieczne — powtórzyłem z naciskiem.
— To czym się mamy zająć, jak ty będziesz gdzieś tam robić coś niebezpiecznego? — rzuciła. — A jak nie uratujesz mamy i już stamtąd nie wrócicie?
Spojrzałem na nią, a potem na Cody’ego. Ona patrzyła na mnie spode łba, z drżącą dolną wargą, on ubrał twarz w kamienny wyraz pogardy, i znów nie mogłem się zdobyć na nic ponadto, że parę razy bezdźwięcznie otworzyłem i zamknąłem usta.
I tak oto doszło do tego, że nieco przekraczając prędkość, pognałem do Centrum Kongresowego z dwójką wielce rozemocjonowanych dzieci na tylnym siedzeniu. Z autostrady numer 95 zjechaliśmy na Ósmą i skierowaliśmy się w stronę Brickell, gdzie stał budynek Centrum. Ruch był duży i nie mieliśmy gdzie zaparkować — widać sporo ludzi oglądało telewizję publiczną i wiedziało o Rewolucji Artystycznej. Uznałem, że w tych okolicznościach szkoda czasu na szukanie miejsca parkingowego, i kiedy postanowiłem zostawić wóz na chodniku, jak to robi policja, zobaczyłem policyjny samochód służbowy, zapewne Coultera, stanąłem obok niego na chodniku, położyłem na desce rozdzielczej służbową plakietkę i odwróciłem się do Cody’ego i Astor.
— Trzymajcie się mnie — poleciłem — i nie róbcie nic bez mojego pozwolenia.
— Chyba że stanie się coś nieprzewidzianego — dokończyła Astor.
Pomyślałem o tym, jak dotąd radzili sobie w nieprzewidzianych sytuacjach; szczerze mówiąc, całkiem nieźle. Poza tym teraz już pewnie było po wszystkim.
— No dobrze — powiedziałem. — Chyba że stanie się coś nieprzewidzianego. — Otworzyłem drzwi samochodu. — Chodźcie.
Ani drgnęli.
— Co znowu? — spytałem.
— Nóż — szepnął Cody.
— Chce nóż — zażądała Astor.
— Nie dam ci noża — stwierdziłem.
— A jeśli naprawdę coś się stanie? — rzuciła Astor. — Mówisz, że możemy coś zrobić, jeśli stanie się coś nieprzewidzianego, a jak możemy coś zrobić, skoro nie mamy czym?!
— Nie można chodzić z nożem w miejscu publicznym — stwierdziłem.
— Nie możemy być zupełnie bezbronni — upierała się Astor.
Wypuściłem powietrze z ust. Byłem prawie pewien, że Ricie nic nie grozi, dopóki nie dotrę na miejsce, ale jak tak dalej pójdzie, to Weiss umrze ze starości, zanim go znajdę. Otworzyłem więc schowek, wyjąłem śrubokręt marki Phillips i dałem go Cody’emu. W końcu życie wymaga kompromisów.
— Masz — westchnąłem. — Nic lepszego nie znajdę.
Cody spojrzał na śrubokręt, a potem na mnie.
— Lepsze to od ołówka — zauważyłem. Popatrzył na siostrę i skinął głową. — Idziemy. — Wyciągnąłem rękę, żeby otworzyć drzwi.
Ruszyli za mną chodnikiem w stronę wejścia do wielkiej hali wystawowej. Zanim tam jednak doszliśmy, Astor nagle zatrzymała się w pół kroku.
— Co znowu? — spytałem.
— Siku — stęknęła.
— Astor — popędziłem ją. — Musimy się pospieszyć.
— Ale mnie się bardzo chce — upierała się.
— Nie wytrzymasz pięciu minut?
— Nie. — Gwałtownie pokręciła głową. — Muszę już teraz.
Odetchnąłem głęboko i zacząłem się zastanawiać, czy Batman kiedykolwiek miał ten problem z Robinem.
— No dobrze — rzuciłem. — Tylko szybko.
Znaleźliśmy łazienkę z boku holu głównego i Astor do niej pobiegła. My tylko staliśmy i czekaliśmy; Cody wypróbował kilka sposobów trzymania śrubokręta i w końcu zdecydował się na ten najbardziej naturalny, ostrzem do przodu. Spojrzał na mnie, szukając aprobaty. Skinąłem głową i w tym samym momencie wyszła Astor.
— Chodźcie — powiedziała. — Idziemy. — Śmignęła obok nas do drzwi sali głównej, a my pognaliśmy za nią. Kluchowaty facet w wielkich okularach zażądał piętnastu dolarów za wstęp od osoby, ale machnąłem mu legitymacją.
— A dzieci? — spytał.
Cody już podnosił śrubokręt, ale powstrzymałem go gestem.
— Są świadkami — powiedziałem.
Mężczyzna wyglądał, jakby zamierzał się kłócić, ale kiedy zobaczył, jak Cody trzyma śrubokręt, tylko pokręcił głową.
— No dobrze — powiedział z bardzo ciężkim westchnieniem.
— Nie wie pan, dokąd poszła reszta policjantów? — spytałem go.
Nadal kręcił głową.
— O ile wiem, jest tylko jeden — odparł — a na pewno wiedziałbym, gdyby było ich więcej, bo wszystkim wam się wydaje, że możecie mi tu wchodzić bez płacenia. — Uśmiechnął się, żeby pokazać, że była to zamierzona zniewaga, i zaprosił nas gestem do sali. — Miłego zwiedzania.