Astor pokręciła głową. Ponieważ wiedziała absolutnie wszystko, nieporozumienie nie wchodziło w grę.
— Anthony mówił, że kał to to samo, co kupa — powiedziała z przekonaniem. — A kaławan to taki karawan, tylko że na kupy.
— Coq au vin to po francusku — wyjaśniłem. — To coś, co poznaliśmy z waszą mamą we Francji.
Astor pokręciła głową, już z mniej pewną miną.
— Nikt nie mówi po francusku — stwierdziła.
— Jest kilku takich we Francji — zaoponowałem. — Nawet u nas niektórym się wydaje, że to potrafią. Na przykład waszej mamie.
— Czyli co to jest? — spytała.
— Kurczak.
Popatrzyli na siebie, potem znów na mnie. O dziwo, to Cody przerwał milczenie.
— A pizza będzie?
— No jasne — obiecałem. — To co, może zbierzemy drużynę do zabawy w chowanego?
Cody szepnął coś do Astor, a ona skinęła głową.
— A nie nauczyłbyś nas czegoś? No wiesz, z tych rzeczy?
„Te rzeczy”, o których mówiła, to ma się rozumieć Mroczne Mądrości wpajane Uczniom Dextera. Niedawno odkryłem, że wskutek nieustającej traumy, jaką było życie z biologicznym ojcem, który regularnie tłukł ich meblami i małymi artykułami gospodarstwa domowego, ta dwójka zmieniła się w istoty, które nazwać mogę tylko Swoimi Dziećmi. Potomstwem Dextera. Trwale okaleczeni jak ja, na zawsze odeszli ze świata pluszowych misiów do mrocznej krainy niegodziwych przyjemności. A że nazbyt rwali się do niegodziwych zabaw, jedynym ratunkiem dla nich byliśmy ja i Droga Harry’ego.
I prawdę mówiąc, bardzo chętnie poprowadziłbym dziś krótką lekcję; uczynił pierwszy krok na drodze do dawnego normalnego życia, o ile może być o takim mowa w moim przypadku. Miesiąc miodowy nadszarpnął moje zasoby sztucznej uprzejmości w stopniu dotąd niespotykanym i byłem gotów wyszlifować kły i wpełznąć z powrotem w mrok. Czemu by nie zabrać ze sobą dzieci?
— W porządku — powiedziałem. — Idźcie po kolegów, pobawimy się w chowanego i przy okazji pokażę wam coś, co możecie wykorzystać.
— Przy zabawie w chowanego? — nadąsała się Astor. — Nie to chcemy umieć.
— Czemu zawsze wygrywam w chowanego? — spytałem ich.
— Nie zawsze — nie zgodził się Cody.
— Czasem daję wam wygrać — odparłem wyniośle.
— Ha. — To znowu Cody.
— Wszystko dzięki temu, że umiem się cicho poruszać — wyjaśniłem. — Jak myślicie, dlaczego to ważne?
— Można się do kogoś podkraść — powiedział Cody i jak na niego było to całe przemówienie. To wspaniale, że dzięki nowemu hobby wychodził ze swojej skorupy.
— Otóż to — rzuciłem. — A przy zabawie w chowanego można to potrenować.
Popatrzyli na siebie.
— Najpierw nam pokaż — zażądała Astor — potem zawołamy innych.
— Zgoda — powiedziałem, wstałem i zaprowadziłem ich do żywopłotu oddzielającego podwórko od terenu sąsiadów.
Było jeszcze widno, ale tam, gdzie stanęliśmy, w trawie obok żywopłotu, cienie już się wydłużały. Zamknąłem oczy, tylko na chwilę; coś poruszyło się na mrocznym tylnym siedzeniu, zaszeleściły czarne skrzydła i poczułem, że wtapiam się w cień, staję się częścią ciemności…
— Co ty robisz? — zainteresowała się Astor.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na nią. Ona i jej brat patrzyli na mnie tak, jakbym nagle zaczął gryźć ziemię, i uświadomiłem sobie, że próby klarowania takich pojęć, jak „zlewanie się w jedno z ciemnością” mogą napotkać pewien opór materii. Cóż, sam tego chciałem, teraz musiałem się wytłumaczyć.
— Po pierwsze — zacząłem, usiłując przybrać swobodny, rzeczowy ton — musicie się odprężyć i poczuć, że jesteście częścią otaczającej was nocy.
— To nie jest noc — zauważyła Astor.
— No to częścią późnego popołudnia, dobrze? — rzuciłem. Patrzyła na mnie z powątpiewaniem, ale nic nie powiedziała, więc kontynuowałem: — No dobrze. Macie w sobie coś, co musicie przebudzić, i czego musicie słuchać. Rozumiecie, o czym mówię?
— O panu z cienia — powiedział Cody i Astor skinęła głową.
Spojrzałem na nich i doznałem jakby religijnego uniesienia. Wiedzieli o Panu z Cienia — jak nazywali Mrocznego Pasażera. Mieli go w sobie, jak ja, i znali go dość dobrze, by nadać mu imię. Nie było co do tego wątpliwości — żyli już w moim mrocznym świecie. To była doniosła chwila, moment pełnego zrozumienia, i teraz już wiedziałem, że postępuję słusznie — to były dzieci moje i Pasażera, i myśl, że łączy nas ta więź, silniejsza od więzów krwi, poruszyła mnie do głębi.
Nie byłem sam. Co więcej, na moich barkach spoczywała ogromna, ale cudowna odpowiedzialność: musiałem zająć się tą dwójką i poprowadzić ich Drogą Harry’ego, by bezpiecznie i konsekwentnie mogli stawać się tym, czym tak naprawdę już byli. To była piękna chwila i jestem pewien, że gdzieś w tle grała muzyka.
I na tym ten burzliwy, ciężki dzień powinien się skończyć. Słowo daję, gdyby było choć trochę sprawiedliwości na tym okrutnym świecie, baraszkowalibyśmy radośnie w wieczornym upale, zacieśniając łączącą nas więź i poznając cudowne tajemnice, a w domu czekałaby na nas pyszna kolacja złożona z francuskiego jedzenia i amerykańskiej pizzy.
Ale, rzecz jasna, coś takiego jak sprawiedliwość nie istnieje i często nasuwa mi się refleksja, że życie chyba naprawdę za nami nie przepada. Nie powinienem więc być zaskoczony, gdy w tej samej chwili, kiedy wziąłem dzieci za ręce, zaświergotała moja komórka.
— Bierz dupę w troki i przyjeżdżaj — rzuciła Debora. Nawet „cześć” nie powiedziała.
— Jasne — odparłem. — Pod warunkiem że reszta mojego ciała może zostać na kolacji.
— Zabawne — powiedziała, choć nie wydawała się zbyt rozbawiona. — Ale już nie musisz mnie rozśmieszać, bo właśnie patrzę na następnego przekomicznego trupa.
Usłyszałem cichy pytający pomruk Pasażera i kilka włosków na moim karku stanęło dęba, żeby zobaczyć, co się dzieje.
— Następnego? — spytałem. — To znaczy, takiego jak te trzy upozowane ciała dziś rano?
— Dokładnie takiego — potwierdziła i się rozłączyła.
— Bu — ha — ha — mruknąłem i schowałem telefon.
Cody i Astor patrzyli na mnie z jednakowo zawiedzionymi minami.
— To była sierżant Debbie, prawda? — powiedziała Astor. — Chce, żebyś poszedł do pracy.
— Tak — przyznałem.
— Mama się wścieknie — stwierdziła i zapewne miała rację; z kuchni wciąż dochodziły odgłosy szaleńczej krzątaniny, od czasu do czasu przerywane okrzykami „Cholera!” Trudno mnie nazwać znawcą ludzkich oczekiwań, ale byłem prawie pewien, że Rita będzie zła, jeśli wyjdę, nie skosztowawszy jej przygotowanego w bólach specjału.
— No to teraz nie uniknę kaławanu — mruknąłem i wszedłem do środka. Zastanawiałem się, co jej powiedzieć, i miałem nadzieję, że coś wpadnie mi do głowy, zanim Rita mi ją urwie.
6
Dopóki nie dotarłem na miejsce, wcale nie byłem pewien, czy jadę tam, gdzie trzeba — cel mojej podróży wydawał się tak niezwykły, że do końca przekonał mnie dopiero widok żółtej taśmy zabezpieczającej, błyskających w półmroku kogutów radiowozów i rosnącego tłumu gapiów liczących, że zobaczą coś niezapomnianego. W restauracji Joe’s Stone Crab ruch na ogół był duży, ale nie w lipcu. Otwierali ją dopiero w październiku i raczej nie opłacało się tak długo czekać, nawet w przypadku tego lokalu.