Żałował, że nie widzi tego Edward Behr.
W tym czasie brat Edward był w swoim pokoju, w jezuickim domu rekolekcyjnym w pobliżu Neapolu, jakieś cztery kilometry od tego miejsca. Wciąż nie mógł się nadziwić, że ojciec generał wybrał chrzciny jako pretekst do wprowadzenia Emilia po raz pierwszy między ludzi.
— Ojciec chyba żartuje! — zawołał brat Edward, gdy się o tym dowiedział. — Chrzciny! Ojcze generale, chrzciny to chyba ostatnia rzecz, jakiej Emilio Sandoz teraz potrzebuje!
— To rodzinna uroczystość, Ed. Bez prasy, bez żadnej pompy. Dobrze mu to zrobi! Jest już dość silny…
— Może fizycznie, ale emocjonalnie w ogóle nie jest do tego przygotowany. Potrzebuje czasu! — upierał się brat Edward. — Żeby się pozłościć. Żeby popłakać, pożałować! Ojcze generale, nie można przyspieszać…
— Podjedź przed wejście frontowe o dziesiątej, Edwardzie. Bardzo ci dziękuję — odpowiedział ojciec generał z łagodnym uśmiechem, kończąc sprawę.
Brat Edward zawiózł obu kapłanów do kościoła, po czym wrócił do domu rekolekcyjnego, gdzie przesiedział jak na szpilkach do trzeciej po południu. Wówczas uznał, że powinien już po nich wrócić. Trzeba mieć spory zapas czasu na kontrole bezpieczeństwa, powiedział sobie. Bez względu na to, czy kierowcą był ktoś dobrze ochronie znany, żaden samochód nie mógł się zbliżyć do majątku Giulianiego albo do samego domu rekolekcyjnego, nie podlegając skrupulatnym i wielokrotnym kontrolom śniadych, podejrzliwych ochroniarzy i ich wielkich, bystrych psów, wytresowanych do wykrywania materiałów wybuchowych i złej woli. Edward zaplanował więc czterdzieści pięć minut na podróż, która normalnie zajęłaby mu dziesięć minut. I rzeczywiście — wzdłuż drogi biegnącej równolegle do morza był wielokrotnie zatrzymywany, przepytywany, obwąchiwany i sprawdzany. Kiedy przy bramie majątku po raz czwarty przestudiowano jego kartę identyfikacyjną i obejrzano podwozie za pomocą specjalnego lustra, uznał, że nie jest to czas zupełnie stracony. Z zachowania psów dowiedział się, na przykład, gdzie taki korpulentny mężczyzna jak on mógłby ukryć broń.
Mimo uzasadnionych wątpliwości co do uczciwości neapolitańskich krewnych ojca generała, dobrze było wiedzieć, że Emilio Sandoz jest tak skrupulatnie chroniony. W końcu pozwolono bratu Edwardowi wjechać na wewnętrzną drogę podjazdową wiodącą do największego z kilku budynków widocznych od bramy frontowej. Loggia przystrojona była kwiatami i balonami. Brat Edward nie dostrzegł nigdzie Emilia, ale po chwili od niewielkiej grupy ludzi odłączył ojciec generał w towarzystwie młodej blondynki. Pomachał Behrowi, a potem zawołał coś w kierunku domu.
Wkrótce pojawił się Emilio. Wyglądał na bardzo zmęczonego, ale trzymał się prosto — posępny amalgamat indiańskiej wytrzymałości i hiszpańskiej dumy. Przy jego boku kroczyła mała dziewczynka w wybrudzonej wizytowej sukience.
— Wiedziałem! — mruknął brat Edward ze złością. — Ma już dosyć!
Wziąwszy tak głęboki oddech, na jaki tylko pozwalała mu astma, brat Edward wygramolił się z samochodu i obszedł go, aby otworzyć drzwi ojcu generałowi i Sandozowi, podczas gdy Giuliani żegnał się z gospodynią i gośćmi. Mała dziewczynka coś powiedziała i brat Edward jęknął, widząc, że Emilio klęka, by ją uściskać. Pomimo, a raczej z powodu czułości tego pożegnania, brat Edward nie był zaskoczony cichą wymianą zdań między dwoma kapłanami, kiedy już szli do samochodu.
—…jeśli zrobisz mi to jeszcze raz, ty skurczybyku. Do cholery, Ed, odwal się! — warknął Sandoz, wspinając się na tylne siedzenie. — Sam potrafię zamknąć drzwi.
— Tak jest, ojcze. Przepraszam, ojcze — odpowiedział brat Edward, wycofując się szybko na swoje miejsce przy kierownicy, ale i tak myślał swoje. Najważniejsze to robić co trzeba i mieć rację, pomyślał.
— Jezu, Vince! Dzieciaki i niemowlęta! — warknął Sandoz, kiedy ruszyli. — I to miało mi dobrze zrobić?
— I to ci dobrze zrobiło — odparł ojciec generał. — Emilio, trzymałeś się nieźle aż do końca…
— Koszmary to za mało? Próbujemy wywoływać widma z przeszłości?
— Sam powiedziałeś, że chcesz żyć samodzielnie — tłumaczył mu cierpliwie ojciec generał. — Takie rzeczy będą na porządku dziennym. Musisz się nauczyć, jak…
— A kim ty, do cholery, jesteś, żeby mi mówić, czego mam się nauczyć? Kurwa, jeśli to mi się zacznie robić na jawie, to…
Edward wzdrygnął się na te słowa i spojrzał w lusterko, kiedy Sandozowi załamał się głos. Płacz, pomyślał. To lepsze od bólu głowy. Nie duś tego w sobie, płacz. Lecz Sandoz umilkł i spoglądał przez okno, wściekły, ale nieskory do płaczu.
— Na świecie jest obecnie około sześciu miliardów ludzi poniżej piętnastu lat — oświadczył spokojnie ojciec generał. — Trudno ci będzie uniknąć spotkania z dziećmi. Jeśli nie jesteś w stanie temu sprostać w tak kontrolowanym środowisku jak dom Carmelli…
— Quod erat demonstrandum — przerwał mu Sandoz z goryczą.
—…to może jednak powinieneś rozważyć możliwość pozostania wśród nas. Jako lingwista, jeśli niejako kapłan.
— Ty przebiegły, stary skurczybyku. — Sandoz roześmiał się: krótki, twardy dźwięk. — Zrobiłeś mi to umyślnie.
— Nie zostaje się generałem Towarzystwa Jezusowego, będąc tępym skurczybykiem — odpowiedział łagodnie Vince Giuliani i ciągnął dalej z poważną twarzą: — Tępe skurczybyki stają się słynnymi lingwistami i dają dupy na innej planecie.
— Jesteś zazdrosny. Kiedy ostatnio dawałeś dupy?
Brat Edward skręcił w lewo na nadmorską drogę. Dobrze wiedział, że Emilio blefuje, ale stosunki łączące tych dwóch mężczyzn wprawiały go w zdumienie. Vincenzo Giuliani urodził się w bogatej i uprzywilejowanej rodzinie. Był historykiem i politykiem cieszącym się międzynarodowym uznaniem, a w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat wciąż miał sprawne ciało i umysł. Emilio Sandoz był nieślubnym dzieckiem Portorykanki, która miała romans, gdy jej mąż siedział w więzieniu za handlowanie tymi samymi substancjami, na których wzbogaciły się wcześniejsze pokolenia rodu Giulianich. Ci dwaj mężczyźni spotkali się ponad sześćdziesiąt lat temu w seminarium duchownym. A jednak Sandoz miał teraz zaledwie około czterdziestu sześciu lat. Jednym z wielu dziwacznych aspektów jego sytuacji było to, że spędził trzydzieści cztery lata, podróżując z szybkością znacznie zbliżoną do prędkości światła — do Alfy Centaura i z powrotem. Dla Sandoza minęło zaledwie sześć lat, odkąd opuścił Ziemię. Były to niewątpliwie trudne lata, ale nie sposób ich porównać z latami, jakie przeżył Vince Giuliani, jego przełożony, teraz starszy od Emilia o kilkadziesiąt lat i starszy rangą o dobre kilka poziomów jezuickiej struktury władzy.
— Emilio, proszę cię tylko, żebyś z nami pracował — powiedział Giuliani.
— Dobrze już, dobrze! — zawołał Emilio, zbyt zmęczony, by się sprzeczać. I o to niewątpliwie chodziło, pomyślał brat Edward, mrużąc oczy. — Ale, do cholery, na moich warunkach.
— Mianowicie?
— W pełni zintegrowany system analizy dźwięków połączony z komputerem centralnym. Sterowany głosem. — Brat Edward spostrzegł w lusterku, że Giuliani kiwnął głową. — Prywatne studio — ciągnął Emilio. — Nie mogę już używać klawiatury, a nie będę pracować, kiedy mogą mnie podsłuchać inni ludzie.