— Co jeszcze? — zapytał Giuliani zachęcającym tonem.
— Niech załadują do mojego systemu wszystkie rakhataiiskie pieśni… wszystko, co wychwyciły radioteleskopy od 2019 roku. I wszystko, co załoga „Stelli Maris” przekazała radiem z Rakhatu. — Znowu zgoda. — Asystent. Mówiący od urodzenia językiem dene albo węgierskim. Albo baskijskim. I dodatkowo płynnie łaciną lub angielskim. Albo hiszpańskim. Obojętnie którym.
— Co jeszcze?
— Chcę żyć sam. Wstawcie mi łóżko do szopy z narzędziami. Albo do garażu. Obojętnie. Nie proszę o osobny dom, Vince. Po prostu chcę być sam. Żadnych dzieciaków, żadnych niemowląt.
— Co jeszcze?
— Publikacja. Wszystkiego. Wszystkiego, co wysłaliśmy na Ziemię.
— Z wyjątkiem lingwistyki — odpowiedział Giuliani. — Socjologia, biologia, tak. Lingwistyka, nie.
— W takim razie po co to wszystko? — krzyknął Emilio. — Po jaką cholerę ja to robię?
Ojciec generał nawet na niego nie spojrzał. Patrzył przez okno na archipelag Campano, obserwując, jak „rybackie” kutry kamorry patrolują Zatokę Neapolitańską, wdzięczny za ich ochronę przed rekinami z mediów, którzy zrobiliby wszystko, by przeprowadzić wywiad z tym małym, przygarbionym człowiekiem siedzącym obok niego: kapłanem, męską dziwką i zabójcą dzieci, Emiliem Sandozem.
— Robisz to ad maiorem Dei gloriam, o ile mi wiadomo — odpowiedział niefrasobliwym tonem. — Jeśli większa chwała Boża nie jest już dla ciebie wystarczającym motywem, możesz uznać, że pracujesz na mieszkanie i utrzymanie, zapewniane ci gratis przez Towarzystwo Jezusowe, razem z całodobową ochroną, systemem analizy dźwięków i asystentem. Mechanizm twoich protez to nie błahostka, Emilio. To wszystko kosztowało nas ponad sześć milionów, licząc tylko rachunki szpitalne i obsługę medyczną. To są pieniądze, które wydaliśmy. Już ich nie mamy. Towarzystwo jest prawie bankrutem. Starałem się nie wtajemniczać cię w te sprawy, ale od czasu, jak wystąpiłeś, zrobiło się jeszcze gorzej.
— Więc dlaczego po prostu nie wykopiecie mojego tak kosztownego tyłka? Mówiłem ci od samego początku, Vince, możecie mnie policzyć na straty…
— Bzdura — warknął Giuliani, a Edward Behr napotkał jego spojrzenie w lusterku. — Jesteś dodatnią wartością po stronie naszych aktywów, którą zamierzam teraz skapitalizować.
— Cudownie! A co chcesz za mnie kupić?
Przejazd komercyjnym pojazdem kosmicznym na Rakhat dla naszych czterech kapłanów mówiących biegle językami k’san i ruanja dzięki programom Sandoza i Mendes, które są wyłączną własnością Towarzystwa Jezusowego. — Vincenzo Giuliani spojrzał na Sandoza, który przymknął powieki, chroniąc oczy przed światłem. — Możesz odejść w każdej chwili, Emilio. Ale dopóki przebywasz wśród nas, na nasz koszt, pod naszą opieką…
— Towarzystwo ma monopol na dwa rakhatańskie języki. Chcecie, żebym wyszkolił tłumaczy.
— Których wykorzystamy w sprawach ekonomicznych, naukowych lub dyplomatycznych, dopóki będziemy mieć ten monopol. Pomoże to nam odzyskać straty poniesione przy organizacji pierwszej wyprawy na Rakhat i pozwoli na kontynuowanie pracy rozpoczętej przez waszą załogę, reąuiescantinpace. Bracie Edwardzie, proszę się zatrzymać.
Edward Behr zatrzymał samochód i sięgnął do skrytki po pojemnik ze strzykawką, sprawdziwszy wskaźnik dozowania, zanim wysiadł. Kiedy okrążył wóz, Giuliani klęczał już przy Sandozie na skraju drogi, podtrzymując go, gdy ten wymiotował w przydrożne chwasty. Edward przycisnął dozownik do szyi Sandoza.
— Zadziała po paru minutach, ojcze.
Byli w polu widzenia dwóch uzbrojonych kamorrystów. Jeden z nich zbliżył się, ale Giuliani potrząsnął głową i mężczyzna wrócił na swój posterunek. Emilio zwymiotował ponownie, po czym wyprostował się, wyczerpany i rozczochrany, przymykając oczy, bo migrena powodowała zaburzenia widzenia.
— Jak ona miała na imię, Vince?
— Celestina.
— Nie wrócę tam. — Już prawie zasypiał. Lek, podawany dożylnie, niemal zawsze zwalał go z nóg. Nikt nie wiedział dlaczego; jego stan fizjologiczny wciąż nie był normalny. — Boże — wymamrotał — nie rób mi tego znowu. Dzieciaki i niemowlęta. Nie rób mi tego więcej…
Brat Edward napotkał spojrzenie ojca generała.
— To była modlitwa — powiedział stanowczo kilka minut później.
— Tak — zgodził się Yincenzo Giuliani.
Teraz skinął na kamorrystów i cofnął się, kiedy jeden z nich wziął Sandoza na ręce jak dziecko i umieścił z powrotem w samochodzie.
— Tak — powtórzył. — Obawiam się, że to była modlitwa.
Brat Edward zatelefonował, żeby uprzedzić portiera o sytuacji. Kiedy wjechał na podjazd przed wielkim, kamiennym budynkiem, otoczonym bujnymi drzewami, i zaparkował przed frontowym wejściem, czekały już na nich nosze.
— Jeszcze za wcześnie — ostrzegał brat Edward, kiedy on i ojciec generał obserwowali, jak przenoszą Emilia do sypialni i układają w łóżku. — Jeszcze nie jest na to gotów. Za ostro go ojciec przyciska.
— Ja go przyciskam, a on się cofa. — Giuliani przygładził dłońmi miejsce na głowie, gdzie powinny znajdować się włosy, których nie miał już od paru dziesiątków lat. — Kończy mi się czas, Ed. Powstrzymuję ich, jak mogę, ale chcę, żeby zabrali naszych ludzi. — Opuścił ręce i popatrzył na zachodnie wzgórza. — Nas samych nie stać już na drugą misję.
Brat Edward zacisnął wargi, potrząsnął głową i westchnął z lekkim świstem. Późnym latem astma zawsze bardziej mu dokuczała.
— To niedobry układ, ojcze generale.
Przez pewien czas Giuliani sprawiał wrażenie człowieka, który zapomniał, że nie jest sam. Potem wyprostował się, pełen chłodnej godności, i spojrzał na grubego mężczyznę, oddychającego z wysiłkiem tuż obok niego, w cętkowanym cieniu starożytnego oliwnego drzewa.
— Bracie Edwardzie — powiedział sucho i z naciskiem — jestem bratu wdzięczny za wyrażoną opinię.
Edward Behr, przywrócony do porządku, patrzył przez chwilę na odchodzącego Giulianiego, a potem wrócił do samochodu, by odprowadzić go do garażu. Kiedy to zrobił, wysiadł i z przyzwyczajenia zamknął drzwiczki na klucz, chociaż każdy, komu by się udało przedrzeć przez ochronę kamorry, byłby z pewnością zainteresowany Emiliem Sandozem, a nie starym samochodem, którego akumulator trzeba było ładować co noc.
Brat Edward stał już na podjeździe, spoglądając na okno sypialni, w którym właśnie zaciągnięto zasłonę, kiedy pojawił się jeden z kotów, mrucząc i ocierając się o jego nogi. Edward podziwiał piękno kotów, ale uważał je za stworzenia nieobliczalne.
— Idź sobie — mruknął, ale kot nie przestawał ocierać się o jego nogi, tak samo lekceważąc jego zdanie, jak ojciec generał.
Kilka minut później Vincenzo Giuliani wszedł do swojego gabinetu i choć zamknął za sobą drzwi z cichym, kontrolowanym trzaskiem, nie tyle usiadł, ile zwalił się na fotel. Złożywszy łokcie na wielkim, lśniącym blacie orzechowego biurka, wsparł czoło na dłoniach i zamknął oczy, nie chcąc patrzyć na swoje odbicie. Nawiązanie stosunków handlowych z Rakhatem jest nieuniknione, pomyślał. Carlo wyprawi się tam bez względu na to, czy mu w tym pomożemy, czy nie. A w ten sposób uzyskamy możność wywierania jakiegoś łagodnego wpływu…
Podniósł głowę i sięgnął po laptop. Otworzył go jednym krótkim ruchem dłoni i jeszcze raz przeczytał list, który próbował skończyć od trzech dni. Nagłówek brzmiał: „Wasza Świątobliwość”, ale ojciec generał nie pisał tylko do papieża. Ten list stanie się częścią historii pierwszego kontaktu ludzkości z inteligentnym gatunkiem istot kosmicznych.