Lecz Leto już był gotów. Czuł ozon, ale nie słyszał odgłosu dzwonienia w powietrzu. Tariq użył pseudotarczy, by rozwścieczyć czerwia. Nic nie mogło zatrzymać bestii: ani woda, ani obecność piaskopływaków… nic. Tak, młodzieniec wbił tarczę w piach na zboczu wydmy i zaczął oddalać się z niebezpiecznej strefy.
Leto zeskoczył w wydmy, słysząc za sobą krzyk protestu. Straszliwy impet wzmocnionych mięśni wyrzucił ciało chłopca jak pocisk. Jedną ręką chwycił za karb filtrfraka Tariqa, drugą złapał za pas młodzieńca. Rozległ się pojedynczy trzask, towarzyszący złamaniu kręgów szyi. Leto przetoczył się, skoczył, utrzymując ciało w pionie jak precyzyjnie wyważony instrument, a następnie zanurkowal dokładnie tam, gdzie w piasku tkwiła zagrzebana pseudo-tarcza. Palce Leto błyskawicznie ją odnalazły i wydobyły na powierzchnię. Urządzenie zatoczyło szeroki łuk i wylądowało daleko na południu.
Po chwili z miejsca, gdzie upadła pseudotarcza, dobiegł potężny łoskot.
Leto przeniósł wzrok na szczyt wydmy, gdzie stał ojciec, wciąż niechętny, ale pokonany. Oto Paul Muad’Dib — ślepy, gniewny, bliski rozpaczy. Teraz zapewne recytował sobie Długi Koan Zensunnitów:
„Samym aktem trafnego przewidywania przyszłości Muad’Dib wprowadził w przyszłowidzenie element rozwoju i wzrostu. Czynem tym ściągnął na siebie niepewność. Szukając absolutu prawidłowego przewidywania, nasilił chaos”.
Leto jednym skokiem wrócił na szczyt wydmy i powiedział:
— Teraz ja będę twoim przewodnikiem.
— Nigdy!
— Wrócisz do Szulochu?
Paul odwrócił się do syna, kierując na niego puste oczodoły.
— Czy naprawdę wiesz, jaki wszechświat chcesz stworzyć?
Leto usłyszał w tym słowach szczególną emfazę. Wizja, o której obaj wiedzieli, że już została wprawiona w ruch, wymagała aktu stworzenia. Cały wszechświat podzielał teorię linearną — iż Czas wykazuje cechy uporządkowanego następstwa. Ludzie wnikali w Czas tak, jakby wchodzili do ruchomego pojazdu, i wydawało im się, że tylko tak można go opuścić.
W przeciwieństwie do nich Leto dzierżył wodze mnóstwa nici. Był widzącym we wszechświecie ślepców. Tylko on mógł zniszczyć uporządkowaną rację bytu, ponieważ jego ojciec nie miał już w rękach owych wodzy. Każda myśl, nawet wyśniona w najdalszej przyszłości, mogła się odbić na teraźniejszości i ruchu jego ręki. Leto był w stanie tym ruchem zmieniać przeszłość.
Ruchem tylko jego ręki.
Choć Paul nie wiedział wszystkiego, bo nie był w stanie zobaczyć, jak Leto manipuluje nićmi, mógł jednak określić konsekwencje nieludzkości, na którą zdecydował się jego syn. Pomyślał: „Oto zmiana, o którą się modliłem. Dlaczego tak się jej boję? Bo to Złota Droga!”
— Jestem tu, by nadać cel ewolucji, a przez to naszemu życiu — powiedział Leto.
— Naprawdę chcesz żyć tysiące lat, przechodząc ewolucję, o której wiesz, że nie zdołasz jej odwrócić?
Leto zrozumiał, że jego ojciec nie mówi o fizycznych zmianach. Obaj znali jej zewnętrzne następstwa: Leto przejdzie kolejne etapy przystosowania. Skóra-która-nie-była-jego ulegnie całkowitej asymilacji. Ewolucyjne pchnięcie w którąkolwiek ze stron zrównoważy się z innymi, w wyniku czego dokona się pojedyncza transformacja. Gdy nadejdzie metamorfoza (jeżeli nadejdzie), we wszechświecie pojawi się istota rozumna przerażających rozmiarów… i ten wszechświat będzie oddawał jej boską cześć.
Nie… Paul mówił o wewnętrznych zmianach, o myślach i decyzjach, które odcisną trwały ślad na losie wiernych.
— Ci, którzy sądzą, że nie żyjesz — powiedział Leto — cytują twoje ostatnie słowa. Czy wiesz, jakie?
— Oczywiście.
— „Teraz czynię to, co powinni uczynić wszyscy ludzie w służbie życia” — kontynuował Leto. — To nie są słowa Muad’Diba, ale kapłani, wiedząc, że nigdy nie wrócisz, aby nazwać ich kłamcami, wkładają ci je w usta.
— Nie nazwałbym ich kłamcami. — Paul wciągnął głęboko powietrze. — To dobre ostatnie słowa.
— Zostaniesz tu, czy wrócisz do swojej rudery w Szulochu? — zapytał Leto.
— Wszechświat należy teraz do ciebie — rzekł starzec.
Leto usłyszał w głosie Paula nutę klęski. Ojciec starał się uratować ostatnie pasemka wizji, którą wybrał wiele lat temu w siczy Tabr. Dlatego zgodził się grać rolę narzędzia w zemście planowanej przez Wygnańców, ocalałych resztek Dżekaraty. Gardzili nim, ale wolał tę poniżającą alternatywę, niż dobrowolne przyjęcie wariantu wszechświata, który zaakceptował Leto.
Smutek chłopca był tak wielki, że na chwilę odebrał mu głos. Dopiero po kilku minutach Leto odezwał się:
— Więc zwabiłeś Alię w pułapkę, kusiłeś ją i zmuszałeś do podejmowania błędnych decyzji! A teraz wie, kim jesteś.
— Wie… Tak, wie. — Paul nadal jednak nie rezygnował z oporu: — Odbiorę ci tę wizję, jeżeli będę mógł.
— Tysiące lat w pokoju — odparł Leto. — Właśnie to im daję.
— Śpiączkę! Stagnację!
— Oczywiście. Ale okrucieństw, na które zezwolę, rodzaj ludzki nigdy nie zapomni.
— Pluję na twoją wizję — rzekł Paul. — Myślisz, że nie widziałem ścieżek podobnych do tej wybranej przez ciebie?
— Widziałeś — zgodził się Leto.
— Czy twoja wizja jest w czymkolwiek lepsza niż moja?
— Ani o jotę. Pewnie nawet gorsza — przyznał Leto.
— Zatem muszę ci się oprzeć, prawda? — zapytał z naciskiem Paul.
— Zabij mnie!
— Nie jestem na tyle naiwny. Wiem, co wprawiłeś w ruch. Wiem o zniszczonych kanatach i wznieconym niepokoju.
— A teraz Assan Tariq nigdy nie wróci do Szulochu. Musisz iść ze mną albo zostać tu, bo tak podpowiada moja wizja.
— Nigdzie nie pójdę.
„Jak dziwnie brzmi jego głos” — pomyślał Leto i poczuł przeszywający jego serce ból. Głośno zaś powiedział: — W diszdeszy mam wszyty pierścień z jastrzębiem Atrydów. Chcesz, żebym ci go zwrócił?
— Dlaczego nie umarłem? — szepnął Paul. — Naprawdę pragnąłem śmierci, kiedy wyszedłem na pustynię. Coś nie pozwoliło mi umrzeć. Musiałem wrócić i…
— Przywrócić legendę — dokończył Leto. — Wiem. A szakale Dżekaraty już czekali na ciebie. Chcieli twoich wizji!
— Odmówiłem. Nigdy żadnej im nie dałem.
— Ale oni cię splugawili. Karmili cię esencją przyprawową, zabawiali snami i kobietami. A ty miałeś wizje.
— Czasami. — Jak szelmowsko zabrzmiał głos tego starca!
— Weźmiesz pierścień z powrotem? — zapytał Leto. Paul nagle usiadł na piasku, stając się ciemną plamą na tle światła gwiazd.
— Nie!
„Więc wie o daremności swej drogi” — pomyślał Leto. Pojedynek wizji przeszedł z delikatnej płaszczyzny wyborów na wielkie pole wyzbywania się alternatyw. Paul zdawał sobie sprawę, że nie może wygrać, ale jeszcze miał nadzieję na unicestwienie tej wizji, przy której obstawał Leto.
Po chwili Kaznodzieja powiedział:
— Tak, zostałem skalany przez Dżekaratę. Ale ty kalasz się sam.
— To prawda — odrzekł Leto. — Jestem twoim synem.
— A jesteś dobrym Fremenem?
— Tak.
— Pozwolisz więc odejść ślepcowi na pustynię? Pozwolisz mu odnaleźć spokój? — Uderzył otwarła dłonią w piach przed sobą.
— Nie, nigdy — rzekł Leto. — Ale gdybyś wciąż nalegał, masz prawo nadziać się na swój nóż.
— A ty posiądziesz moje ciało?
— Owszem.
— Nie!
„A więc zna tę drogę” — pomyślał Leto. Wyświęcenie ciała Muad’Diba można było wykorzystać do scementowania wizji Leto.