Ghanima podniosła wzrok na szarosrebrzyste poranne niebo. Lady Jessika wciąż pozostawała na Salusa. Gurney Halleck zniknął, choć donoszono, że widziano go to tu, to tam. Kaznodzieja znalazł jakąś kryjówkę na pustyni, a jego heretyckie tyrady przeszły do historii. Alia zajęta była rozdymaniem swej postaci do niebotycznych rozmiarów, coraz bardziej tracąc więź z rzeczywistością.
Na domiar złego do tego wszystkiego dochodził Stilgar.
Spojrzała przez zburzony mur na miejsce, gdzie Stilgar pomagał naprawiać zbiornik. Fremen upajał się rolą błędnego ognika na pustyni, a cena za jego głowę wzrastała z każdym miesiącem.
Nic już nie miało sensu. Nic.
Kto był tym Demonem Pustyni, tym stworem zdolnym niszczyć kanaty, jak gdyby były fałszywymi bożkami? Może to jakiś szalony czerw? A może trzecia zbuntowana siła — rebelia? Nikt nie wierzył, że to czerw. Woda zabiłaby każdego, atakującego kanat. Część Fremenów twierdziła, że Demon Pustyni to w rzeczywistości grupa powstańców zamierzających znieść Mahdinat Alii i przywrócić na Arrakis dawne obyczaje. Ci, którzy w to wierzyli, pragnęli pozbyć się chciwej apostolskiej hierarchii, która nie czyniła prawie nic poza podtrzymywaniem własnej pozycji, i powrócić do prawdziwej religii, ogłoszonej przez Muad’Diba.
Z piersi Ghanimy dobyło się głębokie westchnienie.
„Och, Leto — pomyślała. — Prawie jestem zadowolona, że nie dożyłeś, by to oglądać. Dołączyłabym do ciebie, ale mój nóż jeszcze nie spłynął krwią. Alia i Farad’n. Farad’n i Alia”.
Z dżiddy wyszła Hara, zbliżając się do niej równym krokiem. Zatrzymała się przed Ghanimą i zapytała z naciskiem:
— Co robisz tu sama?
— Tutaj jest dziwnie, Haro. Powinniśmy się stąd szybko wynieść.
— Stilgar czeka, by z kimś się tu spotkać.
— Och? Nie powiedział mi tego.
— Dlaczego miałby mówić ci wszystko? Maku? — Hara klepnęła dłonią w kieszonkę z wodą, wybrzuszającą przód szaty Ghanimy. — Czy nie jesteś za młoda, aby być już w ciąży?
— Byłam w ciąży tak wiele razy, że nie potrafię tego nawet zliczyć — odparła Ghanimą.
Słysząc jad w głosie Ghanimy, Hara cofnęła się o krok.
— Jesteście bandą głupców — powiedziała Ghanimą, machając ręką, by gestem objąć dżiddę i Stilgara pracującego z innymi ludźmi. — Nigdy nie powinnam była iść z wami.
— Nie żyłabyś już, gdybyś postąpiła inaczej.
— Może. Ale nie widzicie tego, co macie tuż pod nosem. Na kogo czeka Stilgar?
— Na Buera Agarvesa. Ghanima utkwiła w niej wzrok.
— Mają go tu sprowadzić potajemnie przyjaciele z Siczy Czerwonej Czeluści — wyjaśniła Hara.
— To bawidełko Alii?
— Przywiozą go z zawiązanymi oczyma.
— Stilgar im uwierzył?
— Buer prosił o rozmowę. Zgodził się na nasze warunki.
— Dlaczego mi o tym nie powiedziano?
— Stilgar wiedział, że będziesz się sprzeciwiała.
— Sprzeciw… Popełniacie szaleństwo! Hara zmarszczyła czoło.
— Nie zapominaj, że Buer jest…
— Jest z Rodziny! — wypaliła Ghanimą. — To wnuk kuzyna Stilgara. Wiem! Przecież Farad’n, któremu pewnego dnia odbiorę życie, też jest moim bliskim krewnym. Myślisz, że coś powstrzyma mój nóż?
— Mieliśmy dystrans. Przybywa z niewielką ekipą. Ghanima szepnęła cicho:
— Nic dobrego z tego nie wyniknie, Haro. Powinniśmy od razu opuścić tę dżiddę.
— Odczytałaś znak? — zapytała Hara. — Ten martwy czerw, którego widzieliśmy! Czy…
— Wepchnij swoje słowa w brzuch i urodź je gdzie indziej — krzyknęła z gniewem Ghanimą. — Nie podoba mi się spotkanie z Buerem. To miejsce również. Czegóż więcej trzeba?
— Powiem Stilgarowi, co…
— Sama mu to powiem! — Ghanima przeszła obok Hary, która za jej plecami uczyniła znak rogów czerwia, by odegnać zło.
Stilgar jednak uśmiał się tylko z obaw Ghanimy i kazał jej szukać piaskopływaków, jak gdyby była dzieckiem. Uciekła do jednego z porzuconych domów i przykucnęła w kącie, by opanować gniew. Wtem poczuła niespokojny ruch wewnętrznych istnień i przypomniała sobie czyjeś słowa: „Jeżeli zdołamy ich powstrzymać, wszystko potoczy się według planu”.
Co za dziwna myśl!
Mimo wysiłków nie mogła jednak skojarzyć zapamiętanych słów z konkretną osobą.
Muad’Dib był wygnańcem i mówił w imieniu wygnańców wszystkich czasów. Nawoływał przeciw niesprawiedliwości, która izolowała jednostkę od tego, w co nauczono ją wierzyć; od tego, co zdawało się przysługiwać każdemu człowiekowi.
Gurney Halleck siedział na grzbiecie Szulochu. Obok niego, na dywaniku z włókna przyprawowego, leżała baliseta. Niżej, w zamkniętym basenie, pracowali robotnicy sadzący roślinność. Rampę z piachu, na którą Wygnańcy rozsypywali przyprawę, by zwabić czerwie, przecinał nowy kanat.
Halleck już od godziny siedział na skale, szukając odosobnienia, w którym mógłby spokojnie pomyśleć. W dole pracowali ludzie, ale widział ich przez pryzmat melanżu. Leto ocenił, że produkcja przyprawy spadnie wkrótce do stanu jednej dziesiątej tego, co maksymalnie uzyskiwano za czasów Harkonnenów. Zapasy w Imperium podwajały swą wartość z każdą nową dostawą. Mówiono, że ród Metulliów sprzedał połowę planety Novebruns za trzysta dwadzieścia jeden jej litrów.
Wygnańcy pracowali jak ludzie gonieni przez diabła, i być może tak było w rzeczywistości. Przed każdym posiłkiem stawali twarzą do Tanzerouft i modlili się do upersonifikowanego Szej-huluda. Właśnie za kogoś takiego uważali Leto, a Halleck domyślał się, że w przyszłości większość ludzi zaakceptuje ich punkt widzenia.
Leto uruchomił mechanizm zdarzeń, w efekcie którego Halleck i Kaznodzieja przybyli tu w ukradzionym ornitopterze. Gołymi dłońmi zniszczył kanat Szulochu, rozrzucając wielkie głazy dalej niż na pięćdziesiąt metrów. Kiedy Wygnańcy próbowali interweniować, chłopak skręcił kark jednemu z atakujących, wykonując zaledwie niewyraźny ruch ramieniem. Chwytał pierwszych z szeregu i ciskał nimi w tych, którzy zostali z tyłu, śmiejąc się z ich broni. Nagle zagrzmiał głosem demona: „Ogień mnie nie dotknie! Wasze noże mnie nie skaleczą! Noszę skórę szej-huluda!”
Wyrzutkowie poznali go wtedy i przypomnieli sobie, jak skakał z grzbietu skalnego „prosto na pustynię”. Złożyli mu hołd, a Leto wtedy rozkazał: „Przyprowadzę wam dwóch gości. Będziecie ich strzec i czcić. Odbudujecie kanat i zaczniecie sadzić ogród-oazę. Kiedyś w nim zamieszkam. Nie sprzedacie już ani drobiny przyprawy, ale będziecie gromadzić każdy jej okruch, który znajdziecie”.
Fremeni słuchali dalszych jego instrukcji, ogarnięci trwogą. Strach wyciskał im łzy z oczu.
Oto nareszcie Szej-hulud wynurzył się z piasku!
Nikt nie rozumiał metamorfozy chłopca. Leto odnalazł Hallecka w jednej ze zbuntowanych siczy w Gejr Kulonie. W towarzystwie ślepca przemierzył starą drogą przyprawową, podróżując na czerwiu przez teren, na którym rzadko spotykało się te zwierzęta. Kilka razy musiał zbaczać z trasy, napotykając zbyt wielkie stężenie wilgoci, które zabiłoby wierzchowca. W siczy zjawili się późnym popołudniem. Strażnicy natychmiast wprowadzili ich do izby o skalnych ścianach.
Halleck wrócił myślami do tego spotkania.
„Więc to jest ten Kaznodzieja” — stwierdził.
Obszedł dookoła ślepego mężczyznę, przywołując w pamięci wszystkie zasłyszane historie o tej postaci. Maska filtrfraka nie kryła zniszczonej twarzy, toteż mógł swobodnie porównać rysy przybysza z wizerunkiem utrwalonym w świadomości. Tak, mężczyzna rzeczywiście przypomniał księcia, po którym Leto otrzymał imię.