„Odpowiedz na moje pytanie” — powtórzył Kaznodzieja.
Halleck czuł, jak te słowa zmuszają go do skoncentrowania się na tym miejscu, tej chwili i jej wymogach. Ów człowiek to Paul Atryda, żywy; ten, który powrócił. Było tu też jego nie-dziecko, Leto. Ponownie spojrzał na niego, tym razem dostrzegając go naprawdę. Dostrzegał oznaki napięcia wokół jego oczu, w postawie siłę zrównoważenia, bierne usta z błąkającym się na nich uśmiechem.
Leto wyróżniał się z tła, jak gdyby stał w blasku oślepiającego światła. Osiągnął wewnętrzną harmonię, po prostu się na nią zgodziwszy.
„Powiedz mi, Paul — rzekł Halleck — czy Jessika wie o tobie?” Kaznodzieja westchnął.
„Dla zakonu jestem martwy. Nie staraj się mnie ożywić”.
„Ale dlaczego ona…” — zapytał Halleck, wciąż na niego nie patrząc.
„Robi to, co musi. Układa sobie życie, myśląc, że włada innymi. Wszyscy w ten sposób bawimy się w bogów”.
„Ale ty żyjesz!” — szepnął Halleck, patrząc na mężczyznę naprzeciwko, młodszego od niego, lecz tak postarzałego, że wydawał się być dwukrotnie starszy.
„Co to znaczy: żyję?” — zapytał z naciskiem Paul.
Halleck spojrzał na szeregi zgromadzonych Fremenów, ich twarze wyrażające lęk i zwątpienie.
„Matka nigdy nie chciała mnie wysłuchać” — zabrzmiał głos Paula. „Bycie bogiem w końcu staje się nudne i upokarzające. To chyba wystarczający powód, żeby wymyślić boską wolną wolę! Nic dziwnego, że bóg może zapragnąć zasnąć i żyć jedynie w podświadomych wyobrażeniach wyśnionych przez siebie istot”.
„Ale ty żyjesz!” — powtórzył głośniej Halleck.
Paul zignorował podniecenie starego przyjaciela, pytając:
„Czy rzeczywiście podjudzałbyś chłopaka przeciw jego siostrze w próbie Mashhad? Co za bezsens! Każde by mówiło: Nie! Zabijcie mnie! Niech drugie przetrwa! Do czego doprowadziłyby tego typu praktyki? Czym jest życie, Gurney?”
„To nie była próba Mashhad” — zaprotestował Halleck. Nie podobał mu się sposób, w jaki Fremeni ścieśniali się wokół, patrząc badawczo na Paula, ignorując Leto.
Teraz wtrącił się chłopiec:
„Zwróć uwagę na strukturę, ojcze”.
„Tak… tak”. — Paul trzymał głowę wysoko uniesioną, jak gdyby węszył w powietrzu. „Zatem to Farad’n”.
„Jak łatwo kierować się myślami, miast zmysłami” — rzekł Leto.
Halleck nic nie rozumiał, toteż gotów był zapytać, o czym mówią, ale Leto przeszkodził mu, kładąc dłoń na jego ramieniu.
„Nie pytaj o nic, Gurney. Możesz znowu zacząć podejrzewać, że jestem Paskudztwem. Nie? Jeżeli będziesz chciał koniecznie wiedzieć, zniszczysz tylko siebie”.
Hallecka jednak opanowały wątpliwości. Jessika ostrzegała go: „Przed-urodzeni mogą cię wprowadzić w błąd. Znajdą sposoby, o których nawet nie śniłeś”. Potrząsnął głową. I Paul! Na Boga! Paul żywy i w przymierzu z tym znakiem zapytania, którego był ojcem!
Fremeni utworzyli krąg dookoła nich. Wciskali się między Hallecka i Paula, między Paula i Leto. Sala drżała od pytań: „Jesteś Muad’Dibem? Naprawdę jesteś Muad’Dibem? Czy on mówi prawdę? Powiedz nam!”
„Dla was jestem Kaznodzieją” — rzekł Paul, odpychając tłum. „Nie mogę już być Paulem Atrydą ani Muad’Dibem. Nie jestem mężem Chani ani Imperatorem”.
Halleck, przewidując wydarzenia, które nastąpią za chwilę, jeżeli pytania nie znajdą logicznej odpowiedzi, chciał już podjąć działanie, gdy naprzód wystąpił Leto. Wtedy właśnie Halleck po raz pierwszy ujrzał skutki straszliwej zmiany, która w nim zaszła.
Leto zagrzmiał głębokim głosem:
„Rozstąpcie się!”
Potem ruszył naprzód, roztrącając dorosłych Fremenów na lewo i prawo, zwalając mężczyzn z nóg, wyrywając noże z ich dłoni.
Kiedy w mniej niż minutę reszta Fremenów stała ściśnięta pod ścianami w niemej konsternacji, Leto podszedł do ojca.
„Słuchajcie, kiedy mówi Szej-hulud” — rzekł.
Następnie oderwał róg skały ze ściany przy wyjściu prowadzącym na korytarz i zmiażdżył ją gołymi rękoma, uśmiechając się cały czas.
„Zwalę wam sicz na głowy” — powiedział.
„Demon Pustyni” — ktoś szepnął.
„I wasze kanaty” — dodał Leto. „Rozwalę je na kawałki. Nie było nas tutaj, rozumiecie?”
Przerażeni ludzie kręcili głowami.
„Nikt nas nie widział” — powtórzył Leto. „Szepniecie choć słówko, a wrócę i wygnam was bez wody na pustynię”.
Halleck widział, jak dłonie Fremenów podnoszą się w zabobonnym geście rogów czerwia.
„Odejdziemy teraz, mój ojciec i ja, w towarzystwie starego przyjaciela” — kontynuował Leto. „Przygotujcie ornitopter”.
I przywiódł ich do Szulochu, wyjaśniając po drodze, że muszą działać szybko, ponieważ „wkrótce na Arrakis zjawi się Farad’n. A jak twierdzi ojciec, wtedy dopiero zobaczysz prawdziwą próbę Gurney”.
Spoglądając w dół ze skalnego grzbietu Szulochu, Halleck znowu zaczął się zastanawiać, tak jak zastanawiał się każdego dnia: „Jaka próba? Co on miał na myśli?”
Ale Leto nie było już w Szlochu, a Paul uparcie odmawiał odpowiedzi.
Kościół i państwo, rozumowanie naukowe i wiarę, jednostkę i całe społeczeństwo, nawet postęp i tradycję — wszystko to można odnaleźć w naukach Muad’Diba. Uczył nas, że nie istnieje żadne nieprzejednane przeciwieństwo, z wyjątkiem wierzeń ludzkich. Każdy potrafi odsłonić woal Czasu. Możecie odkryć przyszłość przeszłości. Czyniąc to, odzyskacie świadomość wewnętrznego istnienia. Dowiecie się wtedy, że wszechświat stanowi spójną całość, z którą jesteście nierozerwalnie złączeni.
Ghanima siedziała daleko poza kręgiem światła wydobywającego się z lamp przyprawowych i obserwowała Buera Agarvesa. Nie zrobiła na niej dobrego wrażenia ta okrągła twarz i brwi zdradzające podniecenie ani sposób, w jaki poruszał stopą, gdy mówił.
„Nie przybył tu pertraktować ze Stilem” — pomyślała, znajdując potwierdzenie podejrzeń w każdym słowie i geście tego człowieka. Odsunęła się jeszcze dalej od kręgu Rady.
Każda sicz miała wydzielone takie pomieszczenie jak to, ale sala posiedzeń w porzuconej dżiddzie uderzała Ghanimę zbytnią ciasnotą. Sześćdziesięciu ludzi z grupy Stilgara plus dziesięciu tych, którzy przybyli z Agarvesem, zajęło jeden koniec sali. Światło lamp na olej przyprawowy odbijało się od niskich wsporników podtrzymujących sufit. Rzucało drżące refleksy, tańczące na ścianach, a gryzący dym przepełniał pomieszczenia zapachem cynamonu.
Spotkanie rozpoczęło się o zmierzchu, tuż po zakończeniu modłów i wieczornym posiłku. Trwało już ponad godzinę, a Ghanima nie mogła odszyfrować ukrytych celów w wystąpieniu Agarvesa. Słowa Fremena wydawały się dość proste, ale jego gesty i wyraz oczu przeczyły temu wrażeniu.
Agarves odpowiadał teraz na pytanie jednej z kobiet-kapitanów Stilgara, siostrzenicy Hary nazwiskiem Radżia. Była to smagła, ascetyczna kobieta z opuszczonymi kącikami ust, swoim zachowaniem prowokująca nastrój powszechnej nieufności.
— Wierzę, że Alia zagwarantuje wam pełne bezpieczeństwo — rzekł Agarves. — Inaczej nie przybyłbym do was z posłaniem.
Stilgar wtrącił się, gdy Radżia chciała jeszcze coś powiedzieć:
— Nie tyle martwi mnie twoje zaufanie do niej, co to, czy ona ufa tobie — mruknął. Nie ucieszyła go sugestia, że powróci na swoje dawne stanowisko.