Выбрать главу

Mówiący opuścił ramiona, położył dłoń na barku przewodnika i rozkazał:

— Zabierz mnie stąd.

Być może był to przypadkowy dobór słów: „On odtrąca ją, tak jak i was!” Może dźwięk głosu, którego wymowa z pewnością świadczyła o szkoleniu w sztukach Głosu Bene Gesserit, Głosu rozkazującego jedynie przy pomocy niuansów modulacji; a może nieodłączna mistyka miejsca, gdzie mieszkał, spacerował i skąd rządził Muad’Dib, sprawiły, że ktoś z dala, ze stopni, zawołał za odchodzącym Kaznodzieją tonem przejętym religijnym lękiem:

— Czy to Muad’Dib wrócił do nas?

Kaznodzieja zatrzymał się, sięgnął do sakwy pod burką i dobył stamtąd przedmiot, który rozpoznali tylko ci, którzy stali w pobliżu. Była to zmumifikowana przez pustynię ludzka ręka, jedna z tych, które od czasu do czasu ukazywały się na piasku i były powszechnie uważane za wiadomości od Szej-huluda. Dłoń uschnięta tak, że tworzyła zaciśniętą pięść, kończącą się białą kością porysowaną wiatrami burz piaskowych.

— Przynoszę Rękę Boga i to wszystko, co przynoszę! — krzyknął Kaznodzieja. — Mówię w imieniu Ręki Boga. Jestem Kaznodzieją.

Niektórzy pojęli to w ten sposób, że ręka należała do Muad’Diba, ale inni uczepili się zniewalającej osobowości i przerażającego głosu tego człowieka — i tak właśnie Arrakis poznała jego imię. A nie był to ostatni raz, kiedy go słyszano.

Stwierdza się powszechnie, mój drogi Georadzie, że w doświadczeniu działania przyprawy istnieje wielka i naturalna cnota. Być może jest to prawda, żywię jednakże dogłębne wątpliwości, czy każde użycie melanżu zawsze przynosi cnotę. Wydaje mi się, że pewne osoby nadużyły i zbezcześciły go, rzucając wyzwanie Bogu. Słowami Ekumenonu: zniekształciły one duszę. Zadowalają się powierzchownymi skutkami działania melanżu i wierzą, że w ten sposób osiągną łaskę. Szydzą ze swych przyjaciół, czynią wielką szkodę boskości i zazdrośnie wykoślawiają znaczenie tego bogatego daru, okaleczając go z pewnością na tyle, że nie jest w ludzkiej mocy to odwrócić. By być naprawdę sam na sam z cnotą przyprawy, nie kalając jej w jakikolwiek sposób, z pełnią przystojącej człowiekowi godności, należy pozwolić, aby nasze czyny i słowa zgadzały się. Gdy twe działania wywołują łańcuch złych konsekwencji, należy cię sądzić podług ich następstw, nie wedle twoich wyjaśnień. Tak właśnie winniśmy osądzać Muad’Diba.

„Herezja Pedanta”

Był to mały pokój, wypełniony delikatnym zapachem ozonu, którego ilość redukowały przyćmione kule świętojańskie oraz niebieskie, metaliczne światło pojedynczego monitora transoka. Dominowała w nim szarość i cienie. Ekran miał mniej więcej metr szerokości i około siedemdziesięciu centymetrów wysokości. Ukazywał w odległym planie jałową, skalistą dolinę oraz dwa tygrysy laza pożywiające się krwawymi resztkami ostatniej ofiary. Na zboczu ponad tygrysami stał szczupły mężczyzna w sardaukarskim mundurze polowym, z insygniami levenbrecha na kołnierzu. Na piersi nosił zawieszoną aparaturę serwokontroli.

Naprzeciw ekranu znajdował się pojedynczy fotel dryfowy, zajmowany przez jasnowłosą kobietę w nieokreślonym wieku. Miała twarz w kształcie serca i smukłe dłonie zwarte w uścisku na poręczach fotela. Obszerna, biała, przetykana złotem szata kryła jej figurę. Krok na prawo od niej stał krępy mężczyzna, ubrany w brązowo-złoty mundur baszara z dawnych oddziałów sardaukarów imperialnych. Miał siwiejące włosy, krótko ostrzyżone nad kwadratową, nie zdradzającą uczuć twarzą.

Kobieta kaszlnęła.

— Stało się tak, jak przepowiadałeś, Tyekanik — rzekła.

— Wiedziałem, że tak będzie, księżno — powiedział szorstko baszar. Uśmiechnęła się, słysząc napięcie w jego głosie i zapytała:

— Powiedz mi, Tyekanik, czy mojemu synowi spodoba się tytuł Imperatora Farad’na Pierwszego?

— Odpowiada mu on, księżno.

— Nie o to pytałam.

— Mógłby nie zaaprobować niektórych posunięć podjętych w celu zdobycia mu tego… hmm, tytułu.

— Zatem znowu… — Odwróciła się i spojrzała w mrok. — Służyłeś dobrze mojemu ojcu. To nie twoja wina, że stracił tron na rzecz Atrydów. Ale na pewno musisz być równie rozgoryczony, jak każdy, kto…

— Czy księżna Wensicja ma dla mnie jakieś specjalne rozkazy? — zapytał Tyekanik. Głos dalej brzmiał szorstko, nawet pojawiła się w nim jeszcze ostrzejsza nuta.

— Masz zły nawyk przerywania mi — powiedziała. Uśmiechnął się, ukazując mocne zęby, błyszczące w świetle ekranu.

— Czasami przypominasz mi twego ojca, moja pani — powiedział. — Zawsze te uniki przed zażyczeniem sobie wykonania delikatnego… hmm, zadania.

Oderwała od niego gwałtownie wzrok, by ukryć gniew.

— Naprawdę myślisz, że te laza wyniosą mojego syna na tron? — zapytała.

— To bardzo prawdopodobne, księżno. Musisz przyznać, że ten bękart Paula Atrydy będzie dla tej dwójki niczym więcej niż ślamazarnym kundlem. A kiedy bliźniaki zginą… — Wzruszył ramionami.

— Wnuk Szaddama IV staje się legalnym spadkobiercą — powiedziała. — To znaczy, jeżeli będziemy w stanie usunąć wszelkie obiekcje ze strony Fremenów, Landsraadu i KHOAM, nie wspominając o jakichkolwiek pozostałych przy życiu Atrydach, którzy mogliby…

— Dżawid zapewnia mnie, że jego ludzie bez problemu mogą zatroszczyć się o Alię. Nie liczę lady Jessiki jako Atrydy. Kto jeszcze pozostaje?

— Landsraad i KHOAM zaczepią się tam, gdzie zobaczą zyski — powiedziała. — Ale co z Fremenami?

— Utopimy ich w religii Muad’Diba!

— Łatwiej powiedzieć niż zrobić, mój drogi Tyekaniku.

— Wiem — powiedział. — Wróciliśmy do naszej starej polemiki.

— Ród Corrinów dokonywał gorszych rzeczy, by zdobyć władzę — rzekła.

— Ale żeby przyjąć tę… tę religię Mahdiego!

— Mój syn cię szanuje.

— Księżno, wyglądam dnia, w którym ród Corrinów powróci na swe prawowite miejsce u władzy. Podobnie każdy pozostały sardaukar tu, na Salusa. Ale jeżeli ty…

— Tyekanik! To jest Salusa Secundus. Nie możesz popaść w lenistwo, które tak się rozpanoszyło w naszym Imperium. Pełne nazwisko, kompletny tytuł, zważanie na każdy szczegół: te cechy zroszą piasek Arrakis krwią Atrydów. Każdy szczegół, Tyekanik!

Wiedziała, co robi, atakując. Była to część chytrości, której się nauczyła od swej siostry, Irulany. Czuła jednak, że jakby traci grunt pod nogami.

— Słyszysz mnie, Tyekanik?

— Tak, księżno.

— Chcę, byś przyjął religię Muad’Diba — powiedziała.

— Księżno, przeszedłbym dla ciebie przez ogień, ale…

— To rozkaz, Tyekanik.

Przełknął, wlepił wzrok w ekran. Tygrysy laza skończyły posiłek i leżały teraz na piasku, dopełniając toalety — liżąc długimi językami przednie łapy.

— Rozkaz, Tyekanik. Rozumiesz?

— Słyszę i jestem posłuszny, księżno. — Jego głos nie zmienił tonu. Westchnęła.

— Ooch, gdyby żył mój ojciec!

— Tak, księżno.

— Nie przedrzeźniaj mnie, Tyekanik. Wiem, jakie to dla ciebie przykre. Ale jeżeli staniesz się przykładem…

— Może z niego nie skorzystać, księżno.

— Skorzysta. — Wskazała na ekran. — Wydaje mi się, że ten tam, levenbrech, może być kłopotliwy.

— Kłopotliwy? W jaki sposób?

— Jak wielu ludzi wie cokolwiek o tygrysach?

— Levenbrech, ich treser… pilot, który je transportuje, ty, pani, i oczywiście… — Pstryknął we własną pierś.