— Więc tak wygląda twoja dobra rada?
— Dzięki niej pozbędziesz się niebezpiecznego narzędzia. Zacieśni to między nami czynne kontakty, współpracę, która może cię nauczyć wydawania wyroków w przyszłości.
— Nauczyć mnie?
— Naturalnie!
Alia położyła dłonie na oczach, starając się nad wszystkim zastanowić, zdając sobie jednak sprawę z tego, że każda myśl jest znana osobowości wewnątrz, że może wywodzić się od niej i być wzięta za własną.
— Niepotrzebnie się martwisz — przymilnie powiedział baron.
— Ten facet, Paymon, właściwie…
— Źle zrobiłam! Byłam zmęczona i działałam pospiesznie. Powinnam była szukać potwierdzenia.
— Dobrze zrobiłaś! Wyroki nie mogą się opierać na żadnych takich głupich abstrakcjach jak atrydzkie idee równości To właśnie przyprawia cię o bezsenność, nie śmierć Paymona. Podjęłaś słuszną decyzję! Był kolejnym niebezpiecznym narzędziem. Zadziałałaś, by zachować porządek w społeczeństwie. Wreszcie jakaś porządna podstawa do wydawania wyroków, a nie te brednie o sprawiedliwości. Nigdzie nie ma czegoś takiego, jak powszechna sprawiedliwość. Gdy starasz się osiągnąć fałszywą równowagę, destabilizujesz tylko społeczeństwo…
Sprawiła jej przyjemność obrona wyroku na Paymona, lecz zaszokowały ją amoralne idee skryte za tymi argumentami.
— Powszechna sprawiedliwość była atrydzkim… była… — Odjęła dłonie od oczu, ale wciąż ich nie otwierała.
— Trzeba przestrzec wszystkich sędziów-kapłanów przed omyłką — nalegał baron. — Decyzje rozważać należy jedynie od strony przydatności dla utrzymania porządku w społeczeństwie. Niezliczone przeszłe cywilizacje rozbiły się o skały powszechnej sprawiedliwości. Taka głupota niszczy naturalną hierarchię, która jest najważniejsza. Każda jednostka nabiera znaczenia tylko w odniesieniu do społeczeństwa. O ile społeczeństwo nie będzie kierowane za pomocą logicznych posunięć, nikt nie będzie mógł znaleźć w nim miejsca — ani najpospolitsi ani najwyżsi. Słuchaj, słuchaj, wnuczko. Musisz być surową matką dla swego ludu. Twoim obowiązkiem jest utrzymanie ładu.
— Ale to, czego dokonał Paul, miało na celu…
— Twój brat nie żyje. Klapa!
— Ty też!
— Prawda… Ale co do mnie, zaszedł nieplanowany wypadek. Pozwól, zatroszczymy się o Dżawida tak, jak ci proponowałem. Poczuła, że poci się na tę myśl, więc powiedziała szybko:
— Muszę się zastanowić. — I dalej szeptała: — Jeśli to zrobię, zwiążę bardziej Dżawida ze sobą. Nie ma potrzeby go zabijać. A ten głupiec może się po prostu zdradzić… w łóżku.
— Do kogo mówisz, pani moja? — zapytał ktoś.
Przez chwilę zaskoczona Alia myślała, że to kolejne wtargnięcie wrzeszczącego tłumu z wewnątrz, lecz zaraz rozpoznała głos i otworzyła oczy: Ziarenka Valefor, przełożona strażniczek-amazonek Alii. Stała obok ławki, ze zmarszczonymi brwiami na ogorzałej, fremeńskiej twarzy.
— Rozmawiałam z wewnętrznymi glosami — powiedziała Alia, siadając na ławce. Czuła się odświeżona i spokojniejsza na duchu dzięki umilknięciu rozpraszającego zgiełku.
— Tak, moja pani, twoje wewnętrzne głosy… — Oczy Ziarenki zabłysnęły. Wszyscy wiedzieli, że Święta Alia czerpie wiadomości ze źródeł nieosiągalnych dla nikogo innego.
— Sprowadź Dżawida do moich pokoi — powiedziała Alia. — Muszę z nim porozmawiać w pewnej ważnej sprawie.
— Do twoich pokoi, pani?
— Tak! Do mojej osobistej komnaty.
— Jak rozkażesz. — Strażniczka odwróciła się, by wykonać polecenie.
— Jedną chwilę — powiedziała Alia. — Czy Duncan Idaho udał się już do siczy Tabr?
— Tak, moja pani. Odleciał tuż przed świtem, jak zarządziłaś. Czy chcesz, bym posłała po…
— Nie, sama dam sobie radę. Zia, nikt nie może wiedzieć, że przyprowadzono do mnie Dżawida. Zrób to sama. To bardzo poważna sprawa.
Strażniczka dotknęła krysnoża u pasa.
— Moja pani, jeżeli cokolwiek grozi…
— Tak, grozi, i Dżawid może być w to wplątany.
— Ooch, moja pani, w takim razie nie powinnam go przyprowadzać…
— Zia! Myślisz, że nie dałabym sobie rady z mężczyzną?! Wilczy uśmiech przemknął po wargach strażniczki.
— Wybacz mi, moja pani. Zaraz przyprowadzę go do twojej komnaty, ale… za pozwoleniem, będę trzymała wartę przy drzwiach.
— Tylko ty — powiedziała Alia.
— Tak, moja pani. Już idę.
Alia skinęła sama sobie głową, patrząc na wycofującą się Ziarenkę. Więc Dżawid nie jest kochany wśród strażniczek. Jeszcze jeden znak przeciw niemu. Mimo to był wartościowy, bardzo wartościowy. Był jej kluczem do Dżekaraty, a to miejsce — cóż…
— Może i miałeś rację, baronie — szepnęła.
— Widzisz! — zarechotał wewnętrzny głos. — Aaach, służba u ciebie, dziecko, będzie przyjemnością, a to dopiero początek.
Ludowe podania dają złudzenia, które musi podtrzymywać każda mającą znaczenie religia: złemu wiecznie nie będzie się wiodło; tylko śmiałość zasługuje na pochwałę; uczciwość jest najlepszą polityką; czyny mówią głośniej niż słowa; cnota zawsze zwycięża; dobry czyn jest swoją własną nagrodą; każdego złego człowieka można nawrócić; religijne talizmany chronią przed opętaniem przez demony; tylko kobiety znają starożytne tajemnice; przeznaczeniem bogatych jest nieszczęście…
— Nazywam się Muriz — powiedział ogorzały Fremen.
Siedział na skale w jaskini w blasku lamp przyprawowych, których migocące światło ukazywało wilgotne ściany, a w nich ciemne otwory wyjść. Ze środkowego korytarza dochodził odgłos kapania i chociaż dźwięk wody stanowił podstawę wyobrażenia fremeńskiego raju, sześciu związanych mężczyzn nie czerpało z niego żadnej przyjemności. W kamiennej izbie czuło się stęchły zapach zgonsuszni.
Młodzieniec w wieku może czternastu standardowych lat wyszedł z korytarza i stanął po lewej stronie Muriza. Jego obnażony krysnóż odbijał bladożółte światło lamp przyprawowych. Chłopiec wzniósł ostrze i wymierzył je w kierunku związanych mężczyzn.
Wskazując młodego chłopaka, Muriz rzekł:
— Mój syn, Assan Tariq, gotów jest przejść test męstwa.
Muriz kaszlnął, jednym spojrzeniem obrzucił sześciu jeńców. Siedzieli naprzeciw niego, w luźnym półokręgu, ciasno skrępowani sznurami z włókna przyprawowego, że skrzyżowanymi nogami i rękoma założonymi na plecy. Więzy każdego z nich kończyły się pętlą na gardle. Ich filtrfraki rozcięto wokół szyi.
Związani patrzyli na Muriza bez zmrużenia oka. Dwóch miało na sobie luźne szaty, przywiezione z innych planet, wskazujące, że są bogatymi mieszkańcami miasta Arrakin. Ich skóra była gładsza i jaśniejsza niż współtowarzyszy, których surowe rysy i koścista budowa ciała świadczyły, że wychowali się na pustyni.
Muriz przypominał mieszkańców pustyni, ale jego oczy były bardziej zapadnięte, nieomal dziury, których nie rozjaśniał nawet blask lamp przyprawowych. Syn wydawał się nie uformowaną jeszcze kopią ojca, o twarzy bez wyrazu, niezupełnie ukrywającą wrzące w nim podniecenie.