„Jessika, matka Muad’Diba, babka bliźniąt, wraca dziś na tę planetę — myślał. — Dlaczego właśnie teraz kończy to sobie samej narzucone wygnanie? Dlaczego opuściła zacisze i bezpieczeństwo Kaladanu dla niebezpieczeństw Arrakis?”
Troskały go i inne rzeczy: czy ona wyczuje jego zwątpienie? Jako czarownica Bene Gesserit przeszła przez najintensywniejsze szkolenie zakonu żeńskiego i stała się pełnoprawną Matką Wielebną. Czy każe mu nadziać się na nóż, tak jak rozkazał Umma-Obrońca Liet-Kynes?
„Dlaczego miałbym jej słuchać?” — zastanowił się.
Nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Miast tego pomyślał o Liecie-Kynesie, planetologu, który marzył o przekształceniu ogólnoplanetarnej pustyni w sprzyjającą ludziom zieloną krainę, jaką się teraz stawała. Liet-Kynes był ojcem Chani. Bez niego nie byłoby marzenia, nie byłoby Chani ani królewskich bliźniąt. Kruchość delikatnego łańcucha zdarzeń przerażała Stilgara.
Jak doszło do tego, że się spotkaliśmy? — zadał sobie pytanie. — Jak się połączyliśmy? Dla jakiego celu? Czy moim obowiązkiem jest skończyć z tym wszystkim, unicestwić owo wielkie połączenie?”
Stilgar pogodził się z niepokojem panującym w jego duszy. Czuł się na siłach dokonać wyboru, odrzucić miłość i rodzinę, by uczynić to, do czego naibowie od czasu do czasu byli zmuszeni: zabić dla dobra plemienia. Z pewnego punktu widzenia taki mord stanowił najwyższą zdradę, krańcowe okrucieństwo. Zabić dzieci! Jednak nie były to tylko dzieci. Spożywały melanż, uczestniczyły w orgiach siczy, szperały po pustyni w poszukiwaniu piaskopływaków, bawiły się w inne zabawy fremeńskich dzieci… I zasiadały w Radzie Monarszej. Dzieci w tak niewinnym wieku, a jednak na tyle mądre, by zasiadać w Radzie! Choć były dziećmi z ciała, z doświadczenia były sędziwe, urodzone z sumą genetycznej pamięci, przerażającą świadomością, dzielącą ich ciotkę Alię i je same od całej reszty ludzkości.
Wiele razy, przez wiele nocy Stilgar łapał się na tym, że jego myśli krążą wokół owej różnicy. Wielokrotnie budził się ze snu, ogarnięty myślowym zamętem, i przychodził tu, do sypialni bliźniąt z niedośnionymi snami. Jego wątpliwości nabierały teraz ostrości. Wiedział, że niepowodzenie próby podjęcia decyzji samo w sobie jest decyzją. Bliźnięta i ich ciotka przebudzili się w łonach matek, mając w pamięci całą wiedzę przekazaną im przez przodków. Był to efekt narkotycznego uzależnienia od przyprawy, uzależnienia ich matek — lady Jessiki i Chani. Lady Jessika urodziła syna, Muad’Diba, zanim popadła w uzależnienie. Alia przyszła na świat już po tym. Niezliczone pokolenia selektywnego chowu prowadzonego przez Bene Gesserit wydały wreszcie Muad’Diba, lecz w planach zakonu żeńskiego nie wzięto pod uwagę melanżu. Och, wiedźmy Bene Gesserit wiedziały o takiej możliwości, lecz bały się jej i nazywały ją Paskudztwem. Była dla nich czymś skrajnie przerażającym. Paskudztwo. Musiały mieć jakieś powody, by tak sądzić. A skoro orzekły, że Alia jest Paskudztwem, musiały ten sąd przenieść także na bliźnięta, ponieważ Chani również była uzależniona, jej ciało przesiąkło przyprawą, a geny w jakiś sposób uzupełniły geny Muad’Diba.
Myśli Stilgara toczyły się niespokojnie. Nie można było wątpić, że bliźnięta zaszły dalej niż ich ojciec, lecz w jakim kierunku? Chłopiec mówił o zdolnościach bycia swoim ojcem — i dowodził tego. Nawet jako niemowlę Leto ujawniał wspomnienia, o których mógł wiedzieć tylko Muad’Dib. Czy w szerokim wachlarzu pamięci czaili się również tacy przodkowie, których wierzenia i obyczaje stwarzały niebezpieczeństwo dla żywych ludzi?
Paskudztwa — orzekły święte wiedźmy Bene Gesserit. A mimo to zakon żeński z zawiścią spoglądał na genotyp dzieci. Wiedźmy pożądały nasienia i komórek jajowych bez uszkodzenia ciał, które je wytwarzały. Czy dlatego lady Jessika wracała właśnie teraz? Niegdyś zerwała z zakonem, by poprzeć książęcego kochanka, lecz plotka głosiła, że powróciła do metod Bene Gesserit.
„Mógłbym skończyć z tym wszystkim — pomyślał Stilgar. — Byłoby to tak proste!”
Raz jeszcze zdziwił się, że może rozważać taki wybór. Czy dzieci Muad’Diba ponosiły odpowiedzialność za rzeczywistość, która burzyła marzenia innych? Nie. Były jedynie soczewkami, przez które padało światło skupiające się tak, iż ukazywało nowe kształty wszechświata.
W udręce wrócił myślami do pierwotnych fremeńskich wierzeń i powtórzył sobie: „Boży rozkaz nadchodzi; nie staraj się go przyspieszać. To Bóg ma wskazać drogę; a są tacy, którzy z niej zbaczają „.
To właśnie religia Muad’Diba napełniała Stilgara największym niepokojem. Dlaczego obwołano Muad’Diba bogiem? Po co uświęcać człowieka, o którym wiadomo, że był z krwi i kości? „Złote Remedium Życia” Muad’Diba stworzyło biurokratycznego potwora, który rozpanoszył się w codziennych, ludzkich sprawach. Rząd i religia zjednoczyły się, a złamanie prawa stało się grzechem. Zapach bluźnierstwa jak dym unosił się wokół wszelkiego kwestionowania rządowych edyktów. Bunty stały się zaproszeniem do rozniecania piekielnych ogni i samosądów.
A przecież to ludzie tworzyli owe edykty.
Stilgar ze smutkiem potrząsnął głową, nie zauważając służących, którzy weszli do Królewskiego Antyszambra, by pełnić poranne obowiązki.
Przejechał palcami po krysnożu u pasa, myśląc o przeszłości, którą symbolizował jego nóż: niejednokrotnie odczuwał sympatię dla buntowników, których stale upadające powstania tłumił własnymi rozkazami. Zamęt ogarnął jego myśli, pragnął wiedzieć, jak się go pozbyć, jak powrócić do dawnej prostoty. Ale wszechświat nie mógł odwrócić swego biegu; był wielką maszyną puszczoną w ruch na tle szarej pustki nieistnienia. Nóż, gdyby przyniósł bliźniętom śmierć, odbiłby się tylko od tej próżni, wnosząc nowe powikłania wichrujące bieg ludzkiej historii, tworząc przestrzenie rozpadu, zmuszając ludzkość do wykreowania nowych postaci ładu i chaosu.
Westchnął, uświadamiając sobie, że wokół niego wre ruch. Tak, ci służący reprezentowali ten rodzaj porządku, który stworzono dla bliźniąt Muad’Diba. Istnieli od chwili do chwili, radząc sobie ze swymi trywialnymi problemami bez zastanawiania się nad nimi.
„Najlepiej gorliwie ich naśladować — powiedział sobie Stilgar. — Najlepiej nie przejmować się z góry tym, co może się zdarzyć”.
„Jestem teraz służącym — myślał dalej. — Panem moim jest Bóg, Miłosierny i Litościwy. — I zacytował sobie: — Z pewnością My nałożyliśmy im na szyje pęta aż po brody, tak że mają podniesione głowy; i My postawiliśmy barierę przed nimi i barierę za nimi, i My nakryliśmy ich, tak że nic nie widzą „.
Tak powiedziano w dawnej fremeńskiej religii.
Skinął głową własnym myślom. Widzieć, przewidywać następną chwilę, tak jak to robił Muad’Dib ze swoją napawającą lękiem wizją przyszłości — to stanowiło przeciwwagę dla ludzkich spraw. Tworzyło nowe możliwości decyzji. Być wolnym od więzów, tak, to mogło sugerować boski kaprys, jeszcze jedno powikłanie poza zasięgiem doświadczenia zwyczajnej ludzkiej istoty.
Stilgar zdjął rękę z noża. Myśl podporządkowała się palcom, ostrze, które kiedyś błyszczało w przepastnej paszczy pustynnego czerwia, pozostało w pochwie. Wiedział, że nie dobędzie noża, by zabić bliźnięta. Decyzja zapadła. Lepiej zachować tę dawną cnotę, której wciąż hołdował: lojalność. Lepsze te powikłania, które są mu znane, niż te, których nie umiał sobie wyobrazić. Lepsza teraźniejszość niż przyszłość kreślona przez marzenia. Gorzki posmak w ustach podpowiadał mu, jak puste i buntownicze mogą być niektóre z nich.