Выбрать главу

— Pośród Wygnańców mamy specjalny test męstwa — powiedział Muriz. — Pewnego dnia syn mój będzie sędzią w Szulochu. Musi się dowiedzieć, czy sprosta powierzonemu zadaniu. Nasi sędziowie nie mogą zapominać o Dżekaracie i o dniu rozpaczy. Kralizek, Atak Huraganu, żyje w naszych sercach — wyrecytował głuchym głosem rytualną formułę.

Jeden z bogatych mieszkańców miasta poruszył się w miejscu.

— Źle czynicie grożąc nam i wiążąc jak jeńców. Przyszliśmy w pokoju dla ummy — powiedział. Muriz skinął głową.

— Przybyliście, szukając przebudzenia religijnego? Dobrze. Będziecie je mieli.

Mężczyzna o miękkich rysach odparł:

— Jeżeli nas…

Nagle ciemniejszy Fremen z pustyni wypalił:

— Cicho bądź, głupcze! To są złodzieje wody. To ci, o których myśleliśmy, że już ich nie ma.

— Ta stara opowieść! — Jeniec o miękkich rysach wykrzywił twarz.

— Dżekarata to nie tylko opowieść — powiedział Muriz. Raz jeszcze wskazał ręką na syna. — Przedstawiłem wam Assana Tariqa. Jestem tu arifem, waszym jedynym sędzią. Mojego syna też nauczymy wykrywania demonów. Stare obyczaje są najlepsze.

— Właśnie dlatego podążyliśmy na pustynię — zaprotestował człowiek o miękkich rysach. — Wybraliśmy stare obyczaje, podróżując w…

— Z opłaconymi przewodnikami — powiedział Muriz, wskazując na jeńca o ciemniejszej skórze. — Kupilibyście sobie drogę do nieba? — Muriz podniósł wzrok ku synowi. — Assanie, jesteś gotowy?

— Wspominałem długo tę noc, kiedy przyszli mężczyźni i zabili naszych ludzi — powiedział Assan. Jego głos zdradzał napięcie. — Są nam winni wodę.

— Twój ojciec daje ci sześciu z nich — powiedział Muriz. — Ich woda jest nasza. Ich cienie są twoje, są twymi strażnikami na zawsze. Ich cienie ostrzegać cię będą przed demonami. Będą twoimi niewolnikami, gdy przejdziesz do Alam al-Mithal. Co powiesz, mój synu?

— Dziękuję memu ojcu — odparł Assan. Postąpił mały krok naprzód. — Przyjmuję wiek męski pośród Wygnańców. Ta woda jest naszą wodą.

Skończywszy mówić, młodzieniec podszedł ku jeńcom. Zaczynając od lewej, ujmował mężczyzn ręką za włosy i wprowadzał krysnóż przez podbródek do mózgu tak, by utracić minimalną ilość krwi. Tylko jeden z miejskich Fremenów zaprotestował wrzeszcząc, gdy Assan chwytał go za włosy. Reszta pluła dawnym zwyczajem na swego kata, mówiąc przez to: Spójrz, jak mało cenię swoją wodę, gdy zabierają ją zwierzęta!

Kiedy wszystko się skończyło, Muriz klasnął w dłonie. Weszli służący i rozpoczęli pracę, zabierając ciała do zgonsuszni, gdzie odzyskiwano wodę z trupów.

Muriz podniósł się i popatrzył na oddychającego ciężko syna, który obserwował służących wynoszących zwłoki.

— Teraz jesteś mężczyzną — powiedział. — Woda naszych wrogów pożywi niewolników. I, mój synu…

Assan Tariq odwrócił się z czujnym i drapieżnym spojrzeniem utkwionym w ojcu. Usta młodzieńca ściągał kurczowy uśmiech.

— Kaznodzieja nie może się o tym dowiedzieć — rzekł Muriz.

— Rozumiem, ojcze.

— Dobrze to zrobiłeś — powiedział Muriz. — Tym, którzy natkną się na Szuloch, nie wolno przeżyć.

— Jak każesz, ojcze.

— Powierzono ci ważne obowiązki — dodał Muriz. — Jestem z ciebie dumny.

Człowiek cywilizowany może stać się prymitywnym. Tak naprawdę znaczy to, że zmienia się sposób ludzkiego życia. Zmieniają się dawne wartości, stają się związane z krajobrazem, ze zwierzętami i roślinami Ta nowa egzystencja wymaga praktycznej wiedzy o owych złożonych układach, wzajemnie powiązanych łańcuchem zależności, zazwyczaj określanych mianem przyrody. Wymaga też pewnej dozy szacunku dla inercyjnej siły zawartej w naturalnych systemach. Gdy człowiek osiąga ową wiedzę i szacunek, nazywają go prymitywnym. Proces odwrotny jest oczywiście również możliwy: człowiek prymitywny może stać się wyrafinowanym, ale nie bez doznania pewnej psychicznej szkody.

„Komentarze Leto” według Harq al-Ady

— Jak możemy się upewnić? — zapytała Ghanima. — To jest bardzo niebezpieczne.

— Próbowaliśmy tego już wcześniej — argumentował Leto.

— Tym razem może być inaczej. A jeżeli…

— To jest jedyna możliwa dla nas droga — powiedział Leto. — Zgadzasz się przecież, że nie możemy ryzykować sposobu z przyprawą.

Ghanima westchnęła. Nie podobała jej się ta szermierka słowna, lecz rozumiała naglącą brata konieczność; znała również wywołujące obawę źródło swej niechęci. Wystarczyło spojrzeć na Alię, by zrozumieć niebezpieczeństwa pochodzące z wewnętrznego świata.

— Więc? — zapytał Leto.

Znowu westchnęła.

Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami w jednym z im tylko znanych miejsc: w wąskim otworze jaskini nad urwiskiem, skąd ich ojciec i matka często obserwowali słońce wiszące ponad blechem. Minęły już dwie godziny od porannego posiłku, czas, w którym, wedle harmonogramu dnia, bliźnięta miały ćwiczyć ciała i umysły. Wybrały gimnastykę umysłów.

— Będę próbował sam, jeśli odmówisz — powiedział Leto.

Ghanima przeniosła wzrok na czarne obicia grodzi strzegących otworów w skale. Leto wciąż wpatrywał się ponad pustynię.

Od pewnego czasu mówili w języku tak starożytnym, że nawet jego nazwa nie była już znana. Język ten dawał ich myślom wyłączność, której żadna inna ludzka istota nie mogła przeniknąć. Nawet Alii, która unikała zawiłości wewnętrznego świata, brakowało konstrukcji zmysłowych pozwalających wyłonić więcej niż jakieś przypadkowe słowo.

Leto wykonał głęboki wdech, wciągając ostry zapach fremeńskiej jaskini-siczy, uporczywie wiszący w przedsionku bez okien. Brak było mruczącego szemrania siczy i jej wilgotnego ciepła. Oboje odczuwali z prawdziwą ulgą tę odmianę.

— Zgadzam się, że potrzebujemy informacji — powiedziała Ghanima — ale jeżeli my…

— Ghaniu! Potrzebujemy czegoś więcej niż informacji. Potrzebujemy ochrony.

— Być może tam nie ma ochrony. — Podniosła wzrok na brata i napotkała w jego spojrzeniu coś z wyczekującej czujności ścierwojada. Jego oczy zaprzeczały łagodności rysów.

— Musimy uniknąć opętania — powiedział Leto. Użył specjalnego bezokolicznika ze starożytnego języka, formy ściśle bezosobowej pod względem strony i czasu, lecz głęboko czynnej w innych aspektach.

Ghanima prawidłowo zinterpretowała ten argument.

— Mohw’pwium d’mi hish pash moh’m ka — zaintonowała. Schwytanie mej duszy, to schwytanie tysiąca dusz.

— O wiele więcej.

— Znając niebezpieczeństwa, opierasz się im — stwierdziła.

— Wabun’k wabunat! — powiedział. Jaśniejesz, o najjaśniejszy.

Traktował swój wybór jako oczywistą konieczność. Muszą objąć teraźniejszością przeszłość i pozwolić jej rozwinąć się w przyszłość.

— Muriyat — przyznała niskim głosem. Trzeba to zrobić z miłością.

— Oczywiście. — Machnął ręką, aby okazać całkowitą akceptację. — Wtedy będziemy mogli radzić się tak, jak nasi rodzice.

Ghanima milczała, starając się pozbyć dławienia w gardle. Instynktownie spojrzała na południe, na wielki otwarty erg, ukazujący niewyraźny, szary wzór wydm w świetle zachodzącego słońca. W tę stronę odszedł ich ojciec w swoją ostatnią drogę na pustynię.

Leto zerknął przez skraj urwiska w dół, na zieleń siczowej oazy. W dole wszystko zalewał mrok, on znał jednak jej kształty i kolory: miedziany, złoty, czerwony, żółty i rdzawy, brunatność rozciągająca się wprost do skalnych znaczników, zarysowujących rozmiar nawadnianych przez kanat plantacji. Dalej rozciągała się śmierdząca warstwa martwego arrakańskiego życia, zabitego przez obce rośliny i nadmiar wody, tworzące teraz barierę dla pustyni.