— Nie wiedzą, co zdecydowaliśmy — powiedziała. — Naprawdę nie zdają sobie z tego sprawy.
Wciąż w ich prywatnym języku, odparł:
— Początek musi sprawiać wrażenie całkowicie przypadkowego. Ghanima zawahała się przez chwilę, by precyzyjnie przekazać myśl i powiedziała:
— W czasie żałoby po rodzeństwie smutek będzie całkowicie prawdziwy, może nawet wystawią grobowiec. Serce musi zdążać za marzeniem, inaczej nie będzie przebudzenia.
W starożytnym języku wypowiedź była wyjątkowo zawiła, zawierała podmiot w zaimku, oddzielony od bezokolicznika. Składnia pozwalała każdej grupie wchodzących w skład wypowiedzi słów zawikłać swe znaczenie, dając kilka różnych wykładni, dobrze określonych i dokładnie rozróżnialnych, ale subtelnie za sobą powiązanych. To, co powiedziała, po części znaczyło, że podejmując plan Leto, ryzykują śmiercią. Bez znaczenia czy prawdziwą, czy symulowaną. Rezultatem miała być śmierć, dosłownie: pogrzebane zwłoki. Na całość nakładało się dodatkowe znaczenie — wymóg nałożony na to z nich, które przeżyje, by zdało sprawozdanie, że „działa jako to, które pozostało przy życiu”. Każdy błędny krok zniszczyłby cały plan, a Złota Droga Leto stałaby się ślepym zaułkiem.
— Musi to być wyjątkowo subtelne — zgodził się Leto. Rozsunął zasłony, gdy dotarli do przedpokoju.
Aktywność służących zamarła tylko na mgnienie oka, kiedy bliźnięta przecinały przedpokój, kierując się w stronę sklepionego przejścia, prowadzącego do pomieszczeń zajmowanych przez lady Jessikę.
— Nie jesteś Ozyrysem — przypomniała mu Ghanima.
— Nawet nie będę się starał.
Ghanima schwyciła go za ramię i zatrzymała.
— Alia darsatay haunus m’smow — ostrzegła.
Leto spojrzał w oczy siostry. Rzeczywiście, czyny Alii roztaczały woń zgnilizny, którą babka musiała zauważyć. Uśmiechnął się do Ghanimy, doceniając kunszt tej uwagi. Zmieszała starożytny język z fremeńskimi przesądami, by przywołać najbardziej podstawowy omen plemienia. M’smow — zgniły zapach letniej nocy — zwiastował śmierć z rąk demona. A Izyda była demonem — boginią śmierci dla ludzi, których językiem mówili.
— My, Atrydzi, musimy podtrzymywać opinię o naszej śmiałości — powiedział.
— Więc podejmiemy to, co trzeba — odparła.
— Właśnie. Inaczej staniemy się petentami naszej Regentki — dodał. — Alia byłaby tym zachwycona.
— Ale nasz plan… — Zawiesiła głos.
„Nasz plan” — pomyślała. Podzielali go teraz bez reszty.
— Myślę, że nasz plan jest męką szadufa — powiedział.
Ghanima rozejrzała się po przedpokoju, czując zapachy poranka, jakie się w nim rozchodziły. Podobał się jej sposób, w jaki Leto ich używał prywatnego języka. „Męka szadufa”. Składał ślubowanie, nazwał plan rolniczą, służebną pracą: użyźnianiem, nawadnianiem, usuwaniem chwastów, przesadzaniem, przycinaniem — ale z fremeńską implikacją, że praca dokonywała się równocześnie w Innym Świecie, gdzie symbolizowała utrzymywanie bogactwa duszy. Ghanima badała wzrokiem brata, gdy tak stali, pełni wahania, w skalnym przejściu. Było dla niej coraz bardziej oczywiste, że złożył przysięgę na dwóch poziomach: raz, że przysięgał na Złotą Drogę wizji jego i ich ojca, a dwa, że ona pozwoli mu na swobodne tworzenie najbardziej niebezpiecznych kreacji mitologicznych, które wynikały z planu. Poczuła przerażenie. Czy w jego osobistej wizji było coś jeszcze, coś, czym się z nią nie podzielił? Czy widział siebie jako potencjalnie zdeifikowaną postać, mającą poprowadzić ludzkość ku odrodzeniu — jaki ojciec, taki syn? Kult Muad’Diba pełen był ludzkiej goryczy, fermentując w błędnych posunięciach Alii i nieskrępowanej swobodzie zmilitaryzowanego kapłaństwa, które okiełznało Fremenów. Leto pragnął odnowy. „Coś przede mną ukrywa” — uświadomiła sobie wyraźnie. Przebiegła myślą to, co jej powiedział o swoim śnie. Był dla niego tak jaskrawo rzeczywisty, że godzinami chodził później oszołomiony. Mówił, że sen nigdy się nie zmienia.
„Stoję na piachu, w jaskrawym, złotym świetle dnia, ale na niebie nie ma słońca. Wtedy uświadamiam sobie, że to ja jestem słońcem. Moje oczy świecą jak Złota Droga. Wychodzę z ciała. Odwracam się, spodziewając się zobaczyć siebie jako słońce. Ale nim nie jestem, jestem postacią-szkicem, dziecięcym rysunkiem z zygzakowatymi liniami zamiast oczu, nogami i rękoma w postaci kresek. Mam berło w lewej dłoni, prawdziwe berło — mające w tamtej rzeczywistości więcej szczegółów niż postać z kresek, która je trzyma. Wtedy berło porusza się i to mnie przeraża. Gdy kołysze się, czuję się przebudzony, ale wiem, że nadal śnię. Uświadamiam sobie, że moja skóra jest w czymś zamknięta — w zbroi, która porusza się tak jak ona. Nie mogę dojrzeć tej zbroi, ale czuję ją. Mój strach opuszcza mnie, bo zbroja daje mi silę dziesięciu tysięcy mężczyzn „.
Kiedy Ghanima popatrzyła na Leto, ten spróbował wyrwać się i pójść dalej w stronę komnat lady Jessiki. Siostra przytrzymała go. — Złota Droga może nie być lepsza niż jakakolwiek inna — powiedziała.
Leto spuścił wzrok na skalną podłogę pod stopami, wyczuwając nawrót wątpliwości Ghanimy.
— Muszę tak zrobić — powiedział.
— Alia jest opętana — odparła. — Coś takiego może przytrafić się i nam. Mogło już dawniej, ale my o tym nie wiemy.
— Nie. — Potrząsnął głową, napotykając jej spojrzenie. — Alia opierała się. To dało siłę mocom wewnątrz niej, przez które została pokonana. My ośmieliliśmy się szukać wewnątrz siebie, odnaleźć dawne języki i dawną wiedzę. Już jesteśmy amalgamatem istnień z naszych wnętrz. Nie opieramy się, działamy razem z nimi. Właśnie tego dowiedziałem się od naszego ojca w nocy. Musiałem się dowiedzieć.
— Mnie nic nie powiedział.
— Słuchałaś matki.
— I prawie przegrałam.
— Wciąż jeszcze ma nad tobą władzę? — Jego twarz skurczyła się w grymasie lęku.
— Tak… Ale teraz myślę, że strzeże mnie swoją miłością. Byłeś bardzo dobry, gdy się z nią spierałeś. — I myśląc o Chani odzwierciedlonej wewnątrz, powiedziała: — Nasza matka istnieje we mnie wraz z innymi w Alam al-Mithal, ale zaznała już smaku piekła. Mogę jej słuchać bez strachu. Co do innych…
— Tak — powiedział. — Ja słuchałem ojca, ale myślę, że naprawdę idę za radą dziadka, na którego cześć otrzymałem imię. Może to imię ułatwia całą sprawę.
— Doradził ci, żebyś porozmawiał z babką o Złotej Drodze?
Leto odczekał, aż służący niosący tacę ze śniadaniem lady Jessiki przeciśnie się między nimi. Gdy ich mijał, powietrze przepełnił silny zapach przyprawy.
— Ona żyje wewnątrz nas i we własnym ciele — powiedział Leto. — Możemy dwa razy zasięgnąć jej rady.
— Nie ja — zaprotestowała Ghanima. — Nie zaryzykuję znowu.
— Zatem tylko ja — odparł Leto.
— Myślałam, że zgodziliśmy się co do tego, że wróciła do zakonu żeńskiego?
— Rzeczywiście. Bene Gesserit na początku, dzieło własnych rąk w środku i Bene Gesserit na końcu. Ale pamiętaj, że w niej również płynie krew Harkonnenów i że ma jej więcej niż my, a także że doświadczała czegoś w rodzaju wewnętrznej wspólnoty, podobnie jak my.
— W bardzo płytkiej postaci — odparła Ghanima. — Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
— Nie sądzę, bym wspomniał jej o Złotej Drodze.
— Ja mogę.
— Ghaniu!
— Nie potrzebujemy więcej bogów-Atrydów. Potrzebujemy trochę miejsca dla człowieczeństwa!