Выбрать главу

— Czy kiedykolwiek temu zaprzeczałem?

— Nie. — Zaczerpnęła głęboko powietrze i odwróciła wzrok. Służący przyglądali się im z przedpokoju, po tonie odgadując, że się sprzeczają, nie będąc jednak w stanie zrozumieć starożytnych słów.

— Musimy coś zrobić — powiedział. — Jeżeli zaniechamy działania, równie dobrze możemy się nadziać na nasze noże. — Użył fremeńskiego zwrotu: „Wlać naszą wodę do zbiornika plemienia”.

Raz jeszcze Ghanima spojrzała na brata. Zmuszona była się z nim zgodzić, poczuła się jednak schwytana w pułapkę, w konstrukcję o zbyt wielu elementach. Oboje wiedzieli, że bez względu na to, co dalej zrobią, czeka ich dzień rozliczenia się z wszystkiego. Ghanima miała tego pewność dzięki informacjom uzyskanym od pamięcio-osobowości, ale bała się teraz siły, której udzieliła obcym psychikom przez posłużenie się ich doświadczeniem. Czyhały na nią w jej wnętrzu jak harpie, cienie-demony czające się w zasadzce. Z wyjątkiem matki, która posiadała cielesną siłę i wyrzekła się jej. Ghanima wciąż czuła wstrząs po tej wewnętrznej szamotaninie, wiedząc, że przegrałaby, gdyby nie siła perswazji brata.

Leto powiedział, że Złota Droga dawała szansę wyjścia z pułapki. Poza dokuczliwym przekonaniem, że zataił coś ze swoich wizji, mogła jedynie docenić jego szczerość. Leto potrzebował twórczej, zapładniającej myśli, by wzbogacić plan.

— Zostaniemy poddani próbie — powiedział, wiedząc, dokąd prowadzą jej wątpliwości.

— Nie z przyprawą.

— Niewykluczone. Z pewnością na pustyni, w Procesie-o-Opętanie.

— Nigdy nie wspominałeś o tym, że będziemy poddani Procesowi-o-Opętanie — oskarżyła go. — To część snu?

Spróbował coś odpowiedzieć przez suche gardło i przełknął, gdy go zdradziło.

— Tak.

— Zatem staniemy się… opętani?

— Nie.

Pomyślała o Procesie — pradawnej fremeńskiej próbie, która najczęściej kończyła się okropną śmiercią. Zatem plan był bardziej złożony, niż myślała. Mogli się znaleźć na granicy, poza którą pchnięcie w dowolną stronę strąciłoby ich w przepaść, z której ludzki umysł nie byłby w stanie ich wydobyć. Wiedząc, dokąd zawiodą ją jej myśli, Leto rzekł:

— Władza przyciąga psychopatów. Zawsze. Tego będziemy musieli uniknąć w naszych wnętrzach.

— Jesteś pewny, że nie zostaniemy opętani?

— Nie, jeżeli stworzymy Złotą Drogę. Wciąż pełna wątpliwości, powiedziała:

— Nie urodzę ci żadnych dzieci, Leto.

Potrząsnął głową, tłumiąc wewnętrzne protesty, i przeszedł na królewską, oficjalną wersję starożytnego języka:

— Siostro, kocham cię czulej niż siebie samego, lecz to nie jest oferta moich żądz.

— Bardzo dobrze. Pozwól mi zatem wrócić do jeszcze jednej z naszych dyskusji, nim dołączymy do naszej babki. Gdyby Alia zginęła od noża, rozwiązałoby to większość problemów.

— Jeżeli w to wierzysz, pewnie wierzysz również, że możemy chodzić po błocie i nie zostawiać śladów — powiedział. — Poza tym, czy Alia dała nam kiedykolwiek ku temu okazję?

— Krążą plotki o tym Dżawidzie.

— Czy cokolwiek w Duncanie zdradza, że rosną mu rogi? Ghanima wzruszyła ramionami.

— Jedna trucizna, dwie trucizny — zacytowała powszechny termin, stosowany w królewskich świtach do katalogowania towarzyszy według ich zagrożenia dla majestatu. Zasada, znak władzy obowiązujący wszędzie.

— Musimy zrobić to na mój sposób — powiedział.

— Inna droga mogłaby być czystsza.

Po jej odpowiedzi uznał, że ostatecznie stłumiła wątpliwości i pogodziła się z planem. Ta pewność nie przyniosła mu szczęścia. Uświadomił sobie nagle, że patrzy na własne ręce, zastanawiając się, czy przylgnie do nich brud.

To właśnie było osiągnięciem Muad’Diba: widział zasoby podświadomości każdej jednostki jako nieuświadomione źródło wspomnień, sięgające do pierwotnej komórki, z której wszyscy bierzemy początek. Mówił, że każdy z nas potrafi odmierzyć odległość dzielącą go od tegoż początku. Widząc to i mówiąc o tym, Muad’Dib dokonał śmiałej decyzji: wziął na siebie zadanie zintegrowania genetycznej pamięci w system poddający się bieżącemu oszacowaniu. Tak właśnie zniszczył zasłony Czasu, zespalając w jedno przeszłość i przyszłość. Takie było dzieło Muad’Diba, wcielone w jego syna i córkę.

„Testament Arrakis” pióra Harq al-Ady

Farad’n spacerował po ogrodach królewskiego pałacu swego dziadka, obserwując, jak cień skraca się, podczas gdy słońce Salusa Secundus wspina się ku południowi. Musiał trochę wyciągać krok, by pozostać u boku wysokiego baszara, który mu towarzyszył.

— Mam pewne wątpliwości, Tyekanik — powiedział. — Och, nie można zaprzeczyć, tron jest pociągający, ale… — wciągnął głęboki oddech — mam tak wiele innych zainteresowań.

Tyekanik, odświeżony przez gwałtowną kłótnię z matką Farad’na, spojrzał z boku na księcia, zauważając, że ciało chłopaka staje się coraz silniejsze w miarę zbliżania się osiemnastych urodzin. Każdego mijającego dnia było w nim coraz mniej z Wensicji, a coraz więcej ze starego Szaddama, który przedkładał osobiste cele nad odpowiedzialność panowania. Właśnie to kosztowało go tron. Stawał się zbyt miękki, gdy chodziło o wydawanie rozkazów.

— Musisz dokonać wyboru — powiedział Tyekanik. — Och, bez wątpienia będziesz miał czas na niektóre ze swych zainteresowań, ale…

Farad’n przygryzł dolną wargę. Trzymał go tu obowiązek, lecz czuł się sfrustrowany. Wolałby raczej udać się do skalnej enklawy, w której przeprowadzano eksperymenty z piaskopływakami. Właśnie to dawało dużą szansę — wyrwać Atrydom monopol na przyprawę, a wszystko stanie się możliwe.

— Jesteś pewny, że bliźnięta zostaną… wyeliminowane?

— Nic nie jest absolutnie pewne, książę, ale prognozy są dobre.

Farad’n wzruszył ramionami. Zabójstwo było czymś normalnym w życiu władców. Ich język zawierał wiele subtelnych rozróżnień sposobu eliminacji ważnych osób. W jednym słowie dawało się zawrzeć różnicę między trucizną w napoju i trucizną w jedzeniu. Zakładał, że eliminacja atrydzkich bliźniąt dokona się przez otrucie. Nie radowała go ta myśl. Wedle sprawozdań, bliźnięta były bardzo interesującą parą.

— Czy musimy udać się na Arrakis?

— To dobre posunięcie, znaleźć się w miejscu największych napięć.

Farad’n wydawał się unikać jakiegoś pytania i Tyekanik zastanawiał się, jak ono brzmi.

— Martwię się, Tyekanik — powiedział Farad’n w chwili, gdy okrążyli róg żywopłotu i zbliżali się do fontanny otoczonej przez olbrzymie, czarne róże. Zza żywopłotu dochodziły odgłosy przycinających go ogrodników.

— Tak? — ponaglił Tyekanik.

— Ta, hmm… religia, którą wyznajesz obecnie…

— Nic w tym dziwnego, książę — powiedział Tyekanik, mając nadzieję, że głos mu nie zadrżał. — Ta religia przemawia do wojownika. Jest odpowiednia dla sardaukara. — Przynajmniej to jedno stwierdzenie było prawdą.

— Taaaa… ale moja matka wydaje się być z tego zadowolona. „Przeklęta Wensicja! Sprawiła, że jej syn zaczął coś podejrzewać” — pomyślał Tyekanik.

— Nie dbam o to, co mówi twoja matka — wykrztusił. — Religia to coś osobistego. Może widzi w tym coś, co pomoże osadzić cię na tronie.

— Tak właśnie sądziłem — odparł Farad’n. „Aaach, cwany chłopak” — pomyślał Tyekanik.