Выбрать главу

Kolejno zachodziły w ciążę. Stary je bił. Jego żona wypłakiwała oczy. Tamtego lata urodziło się troje dzieci. Dom wypełnił się po brzegi, obie izby, przyczepa. Wszyscy spali, gdzie się tylko dało. Jedna przyprowadziła do domu niby to męża, ale chłop zabawił dzień lub dwa, i tyle go widzieli. Po niej zbrzuchaciła się dwunastolatka. Atmosfera się zagęściła. Wszędzie cuchnęło, wszystko zarosło chwastami. Śmieciarz znalazł w kącie stos szmat. Pozawijane i poskładane razem balaski żółtego gówna. Pewnego dnia w lesie, w dżungli kudzu na drugim końcu śmietniska, natknął się na dwie pieprzące się postaci. Chwilę patrzył zza drzewa, aż rozpoznał swoją córkę. Chciał się do nich podkraść, ale czujny chłopak zerwał się i czmychnął w las, wciągając w biegu portki na tyłek. Stary zaczął okładać córkę kijem. Dziewczyna złapała kij. Stary szarpnął do siebie. Upadli razem na liście. Poczuł rybi zapach jej rozgrzanych lędźwi. Na krzaku wisiały jej brzoskwiniowe majtki. Wszystko to zelektryzowało powietrze wokół. Zanim się obejrzał, już miał kombinezon spuszczony do kolan i ją dosiadł.

Tato, przestań – prosiła. – Tato, auć.

Spuścił się w ciebie?

Nie.

Wyciągnął z niej swojego, ścisnął i obryzgał jej spermą udo.

Niech cię szlag – zaklął.

Potem wstał, podciągnął kombinezon i powlókł się na swoje śmieci jak niedźwiedź.

A jak było z Ballardem? Przychodził zawsze miedzą, z tymi swoimi zmrużonymi oczami i wystudiowaną obojętnością, ze strzelbą w ręce lub na ramionach, albo przesiadywał ze starym na wybrzuszonej kanapie na podwórzu i wypijał z nim ze dwa litry księżycowej whisky, zagryzając surowym ziemniakiem, a młodsze dziewczęta popatrywały z szopy i chichotały. Wpadła mu w oko laskonoga blond córka, która tak opierała nogi przy siadaniu, że widać jej było majtki. Bez przerwy się śmiała. Nigdy nie widział jej w butach, za to na każdy dzień tygodnia wkładała majtki innego koloru, a na niedzielę czarne.

Kiedy Ballard mijał przyczepę śmieciarza, właśnie ta córka wieszała pranie. Na dwustulitrowej beczce obok siedział mężczyzna. Odwrócił się, popatrzył spode łba na Ballarda i go zagadnął. Dziewczyna nie odzywała się, tylko puściła oko, a potem odchyliła głowę i roześmiała się dziko. Ballard z uśmiechem ostukał lufę strzelby o nogę.

I co powiesz, panie ładny – zapytała.

Z czego się śmiejesz?

A ty na co się tak gapisz?

Jak to? Gapi się na te piękne cycuszki – powiedział mężczyzna na beczce.

Chciałbyś zobaczyć.

A pewnie – przyznał Ballard.

Jak kopsniesz ćwierć dolara.

Nie mam.

Roześmiała się.

Stał i szczerzył zęby w uśmiechu.

A ile masz?

Dziesiątaka.

Jak se skombinujesz dwa i pół centa, to ci pokażę jednego.

Pokazałabyś na krechę – poprosił Ballard.

Chcesz, żebym ci pokazała krechę? – spytała dziewczyna.

Toż mówię wyraźnie, żebyś pokazała na krechę – odparł Ballard i spiekł raka.

Mężczyzna na beczce klepnął się w kolano.

Uważaj sobie – powiedział. – Co ty masz takiego, co by Lester mógł zobaczyć za dziesiątaka?

On już się napatrzył za pół dolca.

Gówno prawda! Niczego żem nie widział.

Bo niczego nie potrzebujesz widzieć – ucięła, pochyliła się, wyjęła mokre płótno z miednicy i zaczęła je wytrzepywać. Ballard próbował zajrzeć jej w dekolt. Podniosła się. – Niech ci tylko ten twój junak stwardnieje.

Odwróciła się i znów roześmiała tym swoim na wpół szalonym śmiechem.

Kot by ci go teraz nie odgryzł, co, Lester?

Nie mam czasu z wami zbytkować – rzuciła dziewczyna, odwróciła się, szczerząc zęby i podniosła miednicę. Oparła ją sobie o biodro, potoczyła po nich wzrokiem. Za małą przyczepą na tle nieba szedł stary człowiek i toczył oponę, a z płonącej hałdy starych opon wzbijało się pasmo gryzącego czarnego dymu.

Choroba z wami – powiedziała. – Jakbym raz pokazała, nigdy by wam potem nie było dosyć.

Odprowadzali ją wzrokiem, jak szła po zboczu do domu.

Chętnie bym zaryzykował – powiedział mężczyzna. – A ty, Lester?

Ballard przytaknął.

W kościele w Sixmile przy każdym otwarciu drzwi wejściowych po rozpoczęciu nabożeństwa wszyscy wierni odwracali się jak kukiełki za pociągnięciem sznurka. Kiedy Ballard wszedł z kapeluszem w ręce, zamknął drzwi i usiadł sam na ostatniej ławce, odwrócili się trochę wolniej. Przez tłum przeszedł szmer szeptów. Pastor przerwał kazanie. Pragnąc uzasadnić milczenie, nalał sobie wody z dzbanka na kazalnicy, wypił, odstawił szklankę i wytarł usta.

Bracia – ciągnął swój wywód, biblijny bełkot dla Ballarda, czytającego ogłoszenie na tablicy z tyłu kościoła. Ofiara w tym tygodniu. Ofiara w zeszłym tygodniu. Sześć dolarów i siedemdziesiąt cztery centy. Frekwencja na nabożeństwach. Kiedy na dworze dzięcioł zaczął stukać w rynnę, wyprężone głowy przekrzywiły się jak jeden mąż z wezwaniem do ptaka, żeby ucichł. Zakatarzony Ballard głośno pociągał nosem przez całe nabożeństwo, ale nikt się nie spodziewał, że przestanie, choćby nawet sam Pan Bóg krzywo na niego spojrzał, dlatego nikt się na niego nie oglądał.

Pod koniec lata w strumieniu pokazały się okonie. Ballard obszedł wszystkie jeziorka po cienistej stronie, spoglądając zza krzaków. Od wielu dni żywił się wyłącznie kradzionym ziarnem i letnimi warzywami z ogrodów, jeśli nie liczyć kilku ustrzelonych żab. Ukląkł w wysokiej trawie i przemówił do ryb, które tkwiły w przejrzystej wodzie, falując płetwami.

Ale z ciebie, psiakrew, tłusta sztuka – pochwalił.

Pędem pobiegł do domu. Wrócił ze strzelbą. Szedł nad strumieniem, przedarł się przez turzycę i wrzosy na brzeg. Spojrzał na słońce, czy go nie oślepi, ostatni odcinek pokonał na czworakach, z wymierzoną strzelbą. Popatrzył z brzegu. Wyprostował się na klęczkach. Wstał. Trochę wyżej, pod brodem, stało po brzuch w wodzie bydło Waldropa.

Ech, wy, skurczysyny – wychrypiał. Strumień był cały czerwony od błota. Ballard podniósł strzelbę, wycelował, wypalił. Stado skręciło i wynurzyło się z wody, wytrzeszczając oczy. Jedna krowa z dziwnie przekrzywionym łbem dobrnęła do brzegu. Poślizgnęła się, upadła, znów się podniosła. Ballard przyglądał się z zaciśniętymi zębami.

Jasny pierun – zaklął.

Opowiem wam jeszcze jedno, co kiedyś zrobił. Miał taką starą krowę, co się go nie słuchała, do niczego nie mógł jej przymusić. Próbował a to prośbą, a to groźbą, a to ją bił, aż w końcu mu się znudziło. Poszedł i pożyczył traktor od panicza Heltona, wrócił się nazad, obwiązał krowinie łeb sznurem, a potem jak nie odjedzie traktorem, ile się tylko dało. Jak się ten sznur naprężył, to krowie głowę urwało na amen. Trzasnęło jej w karku i padła, jak stała. Spytajcie się Floyda, czy tak nie było.

Nie wiem, co on miał na Waldropa, że Waldrop nigdy go nie pogonił. Nawet jak spalił swoją starą chałupę, Waldrop nie powiedział mu słowa. W każdym razie ja żem nie słyszał.

Zaraz mi się przypomina szczeniak Tranthamów, co to przyprowadził stareńkie woły na targ, będzie rok albo ze dwa temu. Nabzdyczyły się na niego i za nic nie chciały ciągnąć, aż musiał je podpalić. Stare woły popatrzyły na ziemię, zobaczyły ogień, uszły pięć kroków i znów stoją. Młody Trantham się popatrzył i podłożył ogień pod sam wóz. Wrzasnął na nie, wlazł pod wóz, zaczął wzniecać ogień kapeluszem, i dopiero wtedy te stare woły znów ruszyły. Przeciągnęły wóz po nim, no i złamały mu obie nogi. W życiu żeście nie widzieli bardziej upartych bestii.