Zachodź, Lester – zawołał śmieciarz.
Ballard podszedł, wcale nie trzeba go było prosić.
Pochwalony, Reubel – przywitał się.
Usiedli na kanapie, wbili wzrok w ziemię, stary zaczął postukiwać kijem, a Ballard trzymał strzelbę pionowo między kolanami.
Kiedy znów pójdziemy strzelać szczury? – zapytał stary.
A kiedy chcesz – odparł Ballard i splunął.
Niedługo nas stąd wygryzą.
Ballard łypnął okiem na dom, bo dojrzał tam przechodzącą w półmroku półnagą dziewczynę. Słyszał płacz dziecka.
Musowo nie widziałeś tych skubańców, co?
Jakich znowu skubańców?
Prostaty i mojej przednajmłodszej.
A gdzie miałbym ich widzieć?
Nie wiem – wyznał stary. – Pewnikiem dały dyla. Już ze trzy dni, jak ich nie ma.
To ta jasnowłosa?
Aha. I Prostata. Musowo poleciały za tymi swoimi kawalirami.
Co poradzisz – skomentował Ballard.
Nie wiem, czego te dziewuszyska takie dzikie. Ich babka cięgiem chodziła do kościoła, jak mało kto. I dokąd to się wybierasz, Lester?
Muszę iść.
Nie ma co się znów szastać w taki gorąc w sam środek dnia.
Co prawda, to prawda – rzekł Ballard. – Pieszką sobie pójdę, nie śpieszący.
Jakbyś zobaczył jakieś szczury po drodze, to je powystrzelaj.
Jakbym zobaczył.
Na pewno zobaczysz.
Na górską drogę wybiegł za nim pies. Ballard gwizdnął cicho, pstryknął palcami i pies zaczął węszyć mu przy nogawce. Dalej poszli we dwóch.
Przy wielkich kamiennych schodach Ballard zsunął się na suche dno kamieniołomu. Wokół ogromne skaliste ściany pełne rowkowanych lic i wywierconych dziur tworzyły gigantyczny amfiteatr. W wiciokrzewie rdzewiał wrak starej półciężarówki. Ballard podszedł po nierównym kamiennym podłożu, wśród odłamków i odprysków skalnych. Półciężarówka wyglądała jak ostrzelana z karabinu maszynowego. W głębokim kamieniołomie piętrzył się stos złomu. Ballard przystanął, żeby poszukać skarbów, przechylał stare kuchenki, bojlery, oglądał części rowerowe i zardzewiałe wiadra. Wyciągnął znalezisko – wysłużony nóż kuchenny z wyślizganym trzonkiem. Zawołał psa, a jego głos odbił się po skałach i wrócił.
Kiedy znów wyszedł na drogę, zerwał się wiatr. Gdzieś łomotały drzwi, upiorny dźwięk niósł się po pustym lesie. Ballard szedł drogą. Minął zardzewiałą metalową szopę i drewnianą wieżę za nią. Spojrzał do góry. Drzwi na szczycie wieży uchyliły się, skrzypiąc, a po chwili zatrzasnęły z hukiem. Ballard rozejrzał się. Szczęknęła i załomotała blacha na dachu, z opustoszałego podwórka wokół szopy w kamieniołomie wzbił się biały kurz. Ballard, idąc drogą, zmrużył oczy przed kurzem. Zanim wyszedł na szosę, rozpadało się. Jeszcze raz zawołał psa, odczekał chwilę i ruszył dalej.
W nocy się wypogodziło. Wraz z nastaniem jesieni niebo zaciągnął błękit, jakiego Ballard nie widział na oczy albo nie pamiętał. Siedział godzinę w turzycy falującej na wietrze, a słońce grzało go w plecy. Jakby magazynował ciepło na nadchodzącą zimę. Obserwował żniwiarkę sunącą z warkotem po polach, a wieczorem zaczął buszować wraz z gołębiami wśród wymiędlonej, połamanej słomy i zebrał kilka worków, które zaniósł przed zapadnięciem zmroku do chaty.
Drzewa liściaste na górskim zboczu najpierw się zażółciły, potem stanęły w płomieniach, aż wreszcie pozostały całkiem nagie. Przyszła wczesna zima, przejmujący wiatr przeciągał wśród czarnych, ogołoconych gałęzi. W pustej skorupie domu przygodny lokator patrzył przez bąbelkową szybę na obrzynek księżyca barwy kości słoniowej, który lgnął do czarnych jodeł balsamicznych na grani, atramentowych drzew naszkicowanych wprawną ręką na tle zimowego nieboskłonu jaśniejszego od granatu.
Był samiuteńki jak palec. Chłopi, schodzący się na wypitkę do Kirby'ego, widywali go wieczorami, jak siedział przycupnięty przy drodze, ze strzelbą w dłoni, jakby nie mógł się jej pozbyć.
Schudł, zgorzkniał.
Czasem powiadali, że oszalał.
Prowadziła go zła gwiazda.
Stał na rozstajach dróg i słuchał psów ujadających na górze, należących do innych ludzi. Nieszczęsny buntownik w świetle reflektorów nielicznych przejeżdżających aut. W kłębach kurzu za nimi przeklinał, mruczał albo spluwał, za tymi ludźmi ciasno upchanymi w wysokich, starych samochodach, ze strzelbami, flaszkami whisky i chudymi psami myśliwskimi zwiniętymi w bagażnikach.
Pewnego zimowego ranka na polanie pod Żabią Górą natknął się na kobietę w białej koszuli śpiącą pod drzewami. Chwilę się przyglądał, żeby sprawdzić, czy żyje. Rzucił kamieniem, potem drugim, trafił ją w nogę. Kobieta poruszyła się ospale, we włosach miała wplątane liście. Podszedł bliżej. Widział jej ciężkie piersi rozwalone pod cienką tkaniną nocnej koszuli i kępę ciemnych włosów na podbrzuszu.
Ukląkł, dotknął. Drgnęły jej opadnięte usta. Otworzyła oczy. Powieki wyglądały, jakby otwierały się do dołu, jak u ptaka, wyjrzały spod nich przekrwione gałki. Nagle usiadła i buchnął od niej mdlący zapach whisky i fermentu. Zacięła usta w koci pyszczek.
Czego chcesz, skurwysynu? – zapytała.
Nie jest ci zimno?
A co cię to, cholera, obchodzi?
Gówno mnie obchodzi.
Ballard podniósł się i stanął nad nią ze strzelbą.
Gdzie twoje łachy?
Wstała, zatoczyła się do tyłu, klapnęła w liście. Ponownie się podniosła. Stała, kiwając się, i gapiła na niego spuchniętymi, ociężałymi oczami.
Skurwysyn – powiedziała.
Rozejrzała się, wypatrzyła kamień, schyliła się, podniosła go, wyciągnęła złowrogo przed siebie. Ballard zmrużył oczy.
Lepiej odłóż ten kamień – powiedział.
Jeszcze czego.
Powiedziałem, odłóż ten kamień.
Z groźną miną wzięła zamach. Ballard dał krok naprzód. Rozkołysała kamień i uderzyła go nim w pierś, a potem zakryła twarz rękami. Wymierzył jej tak siarczysty policzek, aż ją okręciło.
Wiedziałam, że kiedyś będziesz chciał się do mnie dobrać – powiedziała.
Ballard przyłożył rękę do piersi, a potem szybko spojrzał w dół, czy nie krwawi, ale niczego nie zauważył. Kobieta chowała twarz w dłoniach. Chwycił ją za ramiączko koszuli i mocno szarpnął. Cienki materiał rozdarł się do pasa. Kobieta puściła twarz, złapała koszulę. Sutki miała twarde i sine od zimna.
Przestań.
Ballard złapał w garść szeleszczący stylon, pociągnął. Kobieta runęła i usiadła w wydeptanych, zamarzniętych zaroślach. Ballard włożył sobie jej koszulę pod pachę, cofnął się, odwrócił i ruszył drogą w dół zbocza. Kobieta siedziała golusieńka na ziemi, patrzyła za nim i obrzucała go wyzwiskami, wśród których nie było jego imienia.
Fate jest w porządku. Może ma niewyparzony język, ale ja go lubię. Nieraz towarzyszyłem mu na patrolach. Pamiętam jeden wieczór pod Żabią Górą, jak trafiliśmy na zaparkowany samochód. Fate oświetlił go reflektorami i podszedł. Gościu z auta, cały skruszony, tylko przytakiwał. Był z jakąś gościówą. Kiedy Fate poprosił o prawko, gościu bardzo długo się obmacywał, nie mógł znaleźć portfela ani nic. W końcu Fate mówi mu:
Wysiadaj pan.
Gościówa zbladła jak płótno. Gościu otwiera drzwi, wysiada. Fate tylko się spojrzał i jak nie wrzaśnie do mnie:
John, chodź no tu. Musisz to zobaczyć.
Podchodzę, a gościu stoi przy samochodzie i patrzy w dół, szeryf też patrzy w dół, a miał latarkę. No więc wszyscy stoimy tak i patrzymy w dół na tego gościa, który miał portki na lewą stronę. Kieszenie zwisały wywrócone na nice. Wyglądał jak szajbus. Szeryf puścił go wolno. Tylko się spytał, czy da radę tak prowadzić. Taki z niego numerant.