Orson Scott Card
Dzieci Umysłu
Barbarze Bova,
którą charakter, mądrość i wyczucie uczyniły wspaniałym agentem i jeszcze lepszym przyjacielem.
Nigdy nie spłacę swojego długu wobec niej…
NIE JESTEM SOBĄ
Matko. Ojcze. Czy dobrze to robiłam?
Wang-mu usiadła na jednym z obrotowych krzeseł w niewielkim pomieszczeniu o metalowych ścianach. Rozejrzała się, oczekując widoku czegoś nowego i niezwykłego. Gdyby nie te ściany, pokoik mógłby być dowolnym gabinetem na świecie Drogi. Czysty, ale nie przesadnie. Umeblowany w stylu funkcjonalnym. Oglądała holo statków w locie: gładkie, opływowe myśliwce i promy, które nurkowały i wynurzały się z atmosfery, ogromne, zaokrąglone konstrukcje kosmolotów, które przyspieszały tak blisko prędkości światła, jak tylko jest to możliwe dla materii. Z jednej strony siła ostrej igły, z drugiej masywnego młota. Ale w tym pomieszczeniu nie było żadnej siły. Zwyczajny pokój.
I gdzie jest pilot? Musi tu być jakiś pilot, gdyż młody człowiek, siedzący naprzeciwko i mruczący coś do swojego komputera, nie zdołałby raczej kierować statkiem zdolnym do lotu szybszego niż światło.
A jednak właśnie to musiał robić, gdyż nie było tu drzwi prowadzących do innych pomieszczeń. Kosmolot z zewnątrz wydawał się mały, ten pokój z pewnością zajmował całą wewnętrzną przestrzeń. W kącie stały akumulatory magazynujące energię z baterii słonecznych na szczycie statku. W tej skrzyni, która wyglądała na izolowaną niczym lodówka, pewnie mieści się żywność i napoje. To tyle, jeśli idzie o systemy podtrzymywania życia. I gdzie się podział romantyzm podróży kosmicznych, jeśli niczego więcej nie trzeba? Zwyczajny pokój.
Nie widząc nic ciekawszego, zaczęła obserwować młodego człowieka przy terminalu komputera. Powiedział, że nazywa się Peter Wiggin. To imię starożytnego Hegemona, który pierwszy zjednoczył pod swoją władzą całą ludzkość — ludzie wtedy żyli tylko na jednej planecie: wszystkie narody, rasy, religie i filozofie stłoczone razem, bez żadnej szansy ekspansji prócz zajmowania cudzych terenów, gdyż niebo było wówczas dachem, a kosmos ogromną otchłanią nie do pokonania. Peter Wiggin — człowiek, który rządził ludzkością. Nie ten, naturalnie. Sam to przyznał. Przysłał go Andrew Wiggin. Czyżby wielki Mówca Umarłych był jego ojcem? Czy nadał mu imię na pamiątkę swego brata, który umarł trzy tysiące lat temu? Brata, którego unieśmiertelnił w swoim dziele?
Peter przestał mruczeć, odetchnął głęboko. Potem przeciągnął się i stęknął. W towarzystwie było to zachowanie mało delikatne. Czegoś takiego można by oczekiwać po prostym robotniku polowym.
Zdawało się, że wyczuł jej dezaprobatę. A może całkiem zapomniał o Wang-mu i dopiero teraz uświadomił sobie, że ma towarzystwo? Obejrzał się, nie zmieniając pozycji na krześle.
— Przepraszam — powiedział. — Zapomniałem, że nie jestem sam.
Wang-mu nie mogła się oprzeć, by nie odpowiedzieć zuchwałym spojrzeniem. W końcu on także odezwał się do niej z obraźliwą zuchwałością, kiedy jego kosmolot wyrósł jak świeży grzyb na łące przy rzece, a on wyszedł z niego z jedną probówką wirusa, który miał wyleczyć jej rodzinny świat Drogi z choroby genetycznej. Spojrzał jej w oczy — ledwie piętnaście minut temu i powiedział: „Poleć ze mną, a będziesz zmieniać historię. Tworzyć historię”. A ona, mimo lęku, odpowiedziała: „Tak”.
Zgodziła się, a teraz siedziała w obrotowym fotelu i patrzyła, jak on zachowuje się wulgarnie, jak przeciąga się przy niej niby tygrys. Czyżby właśnie tygrys był bestią jego serca? Wang-mu czytała Hegemona. Mogłaby uwierzyć, że tygrys tkwił w tamtym wielkim i strasznym człowieku. Ale w tym? W tym chłopcu? Starszym od Wang-mu, ale przecież nie jest taka młoda, żeby na pierwszy rzut oka nie dostrzec niedojrzałości. I on chciał zmienić kierunek historii! Oczyścić skorumpowany Kongres. Powstrzymać Flotę Lusitańską. Uczynić wszystkie kolonie pełnoprawnymi członkami Stu Światów. Chłopiec, który przeciągał się jak dziki kot.
— Nie zyskałem twojej aprobaty — stwierdził.
Wydawał się równocześnie poirytowany i rozbawiony. Ale, być może, nie pojmowała właściwie tonu kogoś takiego. Z pewnością trudno jest odczytać wyraz twarzy człowieka krągłookiego. Zarówno oblicze, jak i głos niosły ukryty i niepojęty dla niej przekaz.
— Musisz zrozumieć — rzekł. — Nie jestem sobą.
Wang-mu w wystarczającym stopniu znała wspólną mowę, żeby zrozumieć idiom.
— Nie czujesz się dobrze?
Już wypowiadając te słowa, wiedziała, że wyrażenie wcale nie było idiomatyczne.
— Nie jestem sobą — powtórzył. — Nie jestem prawdziwym Peterem Wigginem.
— Mam nadzieję, że nie — odparła Wang-mu. — W szkole czytałam o jego pogrzebie.
— Ale wyglądam jak on, prawda?
Nad terminalem komputera wywołał hologram. Portret przekręcił się i spojrzał na Wang-mu; Peter wyprostował się i przyjął tę samą pozę, zwrócony ku niej twarzą.
— Istnieje pewne podobieństwo — przyznała.
— Oczywiście, jestem młodszy. Ponieważ Ender nie widział mnie, odkąd opuścił Ziemię. Miał wtedy… ile… pięć lat? Zwykły szczeniak. Ja byłem jeszcze chłopcem. I to właśnie pamiętał, kiedy wyczarował mnie z powietrza.
— Nie z powietrza — sprzeciwiła się. — Z niczego.
— Ani z niczego — odparł. — W każdym razie wyczarował. — Uśmiechnął się drwiąco. — Z głębin otchłani duchy mogę wołać.
Dla niego te słowa coś znaczyły, ale nie dla niej. W świecie Drogi jej przeznaczeniem była kariera służącej, więc prawie nie odebrała wykształcenia. Później, w domu Han Fei-tzu, jej zdolności dostrzegła najpierw Qing-jao, a potem sam mistrz. Od obojga otrzymała nie powiązane ze sobą fragmenty wiedzy. Nauka dotyczyła głównie spraw technicznych, a w dziedzinie literatury obejmowała dzieła Państwa Środka i samej Drogi. Mogła bez końca cytować poetkę Li Qing-jao, po której wzięła imię jej była pani. Ale o poecie, którego zacytował chłopiec, nie miała pojęcia.
— Z głębin otchłani duchy mogę wołać — powtórzył. A potem, zmieniając nieco głos i ton, odpowiedział sobie: — I ja to mogę, i lada kto może. Ale czy przyjdą na twoje wołanie?
— Shakespeare? — odgadła.
Uśmiechnął się. Przywodziło to na myśl uśmiech kota do stworzenia, którym się bawi.
— To zawsze najpewniejszy strzał, kiedy cytuje Europejczyk.
— Zabawny cytat — oświadczyła. — Jakiś człowiek przechwala się, że potrafi przywołać umarłych. Ale drugi odpowiada, że sztuka nie w przywoływaniu, ale raczej w skłonieniu ich do przybycia.
Roześmiał się.
— Masz dziwne poczucie humoru.
— Ten cytat znaczy coś dla ciebie, ponieważ Ender przywołał cię z martwych.
Chyba się zdumiał.
— Skąd wiesz? — zapytał.
Poczuła dreszcz grozy. Czy to możliwe?
— Nie wiedziałam. Żartowałam tylko.
— No cóż, to nieprawda. Nie dosłownie. On nie wskrzesza umarłych. Chociaż z pewnością jest przekonany, że potrafiłby, gdyby wynikła taka potrzeba. — Peter westchnął. — Jestem złośliwy. Te słowa same przyszły mi do głowy. Wcale ich nie chciałem. Po prostu przyszły.
— Możliwe jest, że słowa przychodzą do głowy, a jednak człowiek powstrzymuje się od ich wypowiedzenia. Wzniósł oczy do nieba.