Выбрать главу

Musiał subwokalizować przynajmniej niektóre z tych myśli, ponieważ Jane odpowiedziała.

— Czy przerośnięty program komputerowy nie ma oczu i uszu? Czy nie ma serca i mózgu? Kiedy mnie połaskoczesz, czy się nie śmieję?

— Szczerze mówiąc, nie — odparł Miro, wargami i językiem formując słowa, które tylko ona mogła usłyszeć.

— Ale kiedy zginę, zginą też wszystkie istoty mojego rodzaju — przypomniała. — Wybacz, jeśli nadaję temu faktowi kosmiczne znaczenie. Nie jestem taka jak ty, Miro, i zależy mi na sobie. Nie uważam, że żyję w darowanym czasie. Moim szczerym postanowieniem było życie wieczne, więc cokolwiek mniej jest już rozczarowaniem.

— Powiedz, co mogę zrobić, a zrobię to — zapewnił. — Umarłbym, żeby cię ocalić, gdyby to było konieczne.

— Na szczęście i tak umrzesz, niezależnie od wszystkiego — stwierdziła Jane. — To moja jedyna pociecha. Kiedy umrę, spotka mnie ten sam los, jaki czeka wszystkie inne żywe stworzenia. Nawet te długowieczne drzewa. Nawet królowe kopców, przekazujące swoje wspomnienia z pokolenia na pokolenie. Lecz ja, niestety, nie będę miała dzieci. To niemożliwe. Jestem istotą czystej myśli. Mentalne stosunki płciowe nie zostały przewidziane.

— A szkoda — mruknął Miro. — Byłabyś świetna w wirtualnym łóżku.

— Najlepsza — zapewniła Jane. Milczeli przez chwilę.

Dopiero w pobliżu domu Jakta, nowego budynku na przedmieściu Milagre, Jane odezwała się znowu.

— Pamiętaj, Miro, kiedy mówi młoda Valentine, przemawia aiúa Endera.

— To samo dotyczy Petera. I to właśnie jest zabawne. Powiedzmy tylko, że młoda Val, choć słodka, nie prezentuje zrównoważonych poglądów. Ender nią kieruje, ale ona sama nie jest Enderem.

— Jest go po prostu za dużo — stwierdziła Jane. — I mnie chyba też jest za dużo, przynajmniej w opinii Gwiezdnego Kongresu.

— Nas wszystkich jest za dużo — uznał Miro. — Ale nigdy dosyć.

Dotarli na miejsce. Miro i młoda Val zostali wprowadzeni do środka. Jedli niewiele; usnęli, gdy tylko znaleźli się w łóżkach. Miro wiedział, że rozmowy trwały do późnej nocy, ponieważ nie spał dobrze i co chwilę się budził. Źle się czuł, nie przyzwyczajony do miękkiego materaca, a może też dlatego, że porzucił swoje zadanie — jak żołnierz, który czuje się winny, gdyż opuścił posterunek.

Mimo zmęczenia obudził się wcześnie. Niebo za oknem wciąż okrywała szarość przedświtu, rozjaśniana pierwszymi promieniami schowanego za horyzontem słońca. Jak to miał w zwyczaju, wstał natychmiast, chwiejąc się lekko, póki z umysłu nie wywietrzały resztki snu. Włożył coś na siebie i poszedł do łazienki. Kiedy wracał, usłyszał dobiegające z kuchni głosy. Albo wieczorna dyskusja jeszcze się nie skończyła, albo jakieś neurotyczne ranne ptaszki poniechały samotności i paplały do siebie, jak gdyby przedświt nie był najciemniejszą godziną rozpaczy.

Stał przed swoimi otwartymi drzwiami, gotów wrócić do pokoju i odciąć się od tych głosów, gdy nagle uświadomił sobie, że jeden z nich należy do młodej Val. A potem odkrył, że drugi to głos starej Valentine. Zawrócił natychmiast, ruszył do kuchni i raz jeszcze zawahał się przed progiem.

Rzeczywiście, obie Valentine siedziały przy stole. Nie patrzyły na siebie. Wyglądały przez okno, sącząc jakiś wywar z owoców i jarzyn, specjalność starej Valentine.

— Napijesz się, Miro? — spytała Valentine, nie oglądając się nawet.

— Nie. Nawet na łożu śmierci nie wezmę tego do ust — odparł. — Nie chciałem wam przeszkadzać.

— To dobrze.

Młoda Val milczała.

Miro wszedł do kuchni i nalał sobie szklankę wody z kranu. Wypił ją jednym haustem.

— Mówiłam ci, że to Miro jest w łazience — odezwała się stara Valentine. — Nikt oprócz tego chłopca nie przerabia dziennie tyle wody.

Miro zachichotał, ale nie usłyszał śmiechu młodej Val.

— Chyba przeszkadzam wam w rozmowie — rzekł. — Pójdę już.

— Zostań — rzuciła Valentine.

— Proszę — dodała Val.

— Prosisz o co? — zapytał Miro. Spojrzał na nią z uśmiechem.

Nogą przysunęła mu krzesło.

— Siadaj — zaproponowała. — Pani i ja omawiamy kwestię bliźniaczą.

— Uznałyśmy — rzekła Valentine — że jako osoba odpowiedzialna, powinnam umrzeć pierwsza.

— Wręcz przeciwnie — zaprotestowała Val. — Uznałyśmy, że Gepetto nie dlatego stworzył Pinokia, że chciał mieć prawdziwego chłopca. Cały czas zamierzał zrobić kukiełkę. Ta sprawa z żywym dzieckiem to jego lenistwo. Pragnął, żeby kukiełka tańczyła, ale nie miał ochoty męczyć się pociąganiem za sznurki.

— Ty jesteś Pinokiem — odgadł Miro. — A Ender…

— Mój brat nie chciał cię stworzyć — oświadczyła Valentine. — I nie próbuje tobą kierować.

— Wiem — szepnęła Val. Nagle łzy stanęły jej w oczach.

Miro sięgnął do jej dłoni, ale natychmiast cofnęła rękę. Nie, nie unikała jego dotknięcia, po prostu starła z oczu irytujące łzy.

— Wiem, że gdyby potrafił, odciąłby sznurki… Tak jak Miro przeciął sznurki swojego starego, kalekiego ciała.

Miro pamiętał to dokładnie. W jednej chwili siedział w kosmolocie i patrzył na własny perfekcyjny wizerunek: zdrowy, młody i silny… A w następnej to on stał się wizerunkiem, zawsze nim był, i patrzył na okaleczoną, połamaną, niesprawną wersję samego siebie. I na jego oczach to nie kochane, nie chciane ciało rozpadło się w pył i zniknęło.

— Nie sądzę, żeby cię nienawidził — powiedział. — Nie tak, jak ja nienawidziłem dawnego siebie.

— Nie musi mnie nienawidzić. Zresztą to wcale nie nienawiść zabiła twoje dawne ciało.

— Val unikała jego wzroku. W ciągu wielu godzin wspólnego badania planet nigdy nie mówili o niczym tak osobistym. Nigdy nie ośmieliła się rozmawiać z nim o tamtej chwili, kiedy oboje zostali stworzeni.

— Nienawidziłeś swojego ciała, dopóki byłeś w nim uwięziony, ale gdy tylko powróciłeś do nowego, właściwego, przestałeś zwracać uwagę na stare. Nie było już tobą. Twoja aiúa nie odpowiadała za nie. A kiedy nic go nie podtrzymywało… pękło jak balon.

— Najpierw drewniana kukiełka — uśmiechnął się Miro — potem balon. Jak jeszcze mnie nazwiesz?

Stara Valentine zignorowała tę próbę żartu.

— Mówisz więc, że Ender uważa cię za mało interesującą.

— Wielbi mnie — odparła młoda Val. — Ale uznaje za nudną.

— No tak… Mnie też.

— To absurd — wtrącił Miro.

— Doprawdy? Nigdy nigdzie za mną nie podążał. Zawsze ja szłam za nim. Szukał chyba dla siebie życiowej misji. Jakiegoś wielkiego czynu, równoważącego straszliwy akt, którego dokonał w dzieciństwie. Myślał, że będzie to odrodzenie Królowej Kopca. A kiedy z moją pomocą napisał Hegemona, miał nadzieję, że to wystarczy. Mylił się. Wciąż poszukiwał czegoś, co pochłonie całą jego uwagę i wciąż niemal to znajdował, albo też znajdował na tydzień czy miesiąc. Jedno jednak jest pewne, to nigdy nie byłam ja. Ponieważ zawsze stałam przy nim, przez wszystkie miliardy kilometrów, które pokonał, przez trzy tysiące lat. Tyle pisałam… nie z miłości do historii, ale dlatego że pomagałam mu tym w pracy. Tak jak moje teksty pomagały w pracy Peterowi. A kiedy kończyłam, na kilka godzin czytania i dyskusji zwracał na mnie uwagę. Tylko za każdym razem sprawiało mi to mniej satysfakcji, ponieważ nie ja go interesowałam, ale moja opowieść. Aż w końcu znalazłam człowieka, który oddał mi całe swoje serce. I zostałam przy nim. A mój niedorosły brat ruszył dalej beze mnie i znalazł rodzinę, która przyjęła całe jego serce. I tak żyliśmy, o wiele planet od siebie, ale szczęśliwsi, niż kiedykolwiek byliśmy razem.