Выбрать главу

— Nie powinienem tu przychodzić — wymamrotał. Odsunął krzesło i wyszedł do swego pokoju. Stanął w otwartych drzwiach. Słyszał głosy z kuchni.

— Nie, nie idź za nim — powiedziała stara Valentine. Potem coś jeszcze, cicho, a potem:

— Ma nowe ciało, ale nie uleczył się z nienawiści do siebie.

Młoda Val wymruczała coś.

— Miro mówił szczerze, z serca — zapewniła ją Valentine. — Zachował się bardzo odważnie i otwarcie.

Val odpowiedziała zbyt cicho, by Miro ją zrozumiał.

— Skąd mogłaś wiedzieć? — To znowu Valentine. — Pamiętaj, niedawno odbyliśmy wspólnie długą podróż. Myślę, że podczas lotu trochę się we mnie zakochał.

To chyba prawda… To na pewno prawda. Miro musiał przyznać: niektóre z jego uczuć do Val były w istocie uczuciami do Valentine, przeniesionymi z kobiety pozostającej na zawsze poza jego zasięgiem na młodą, która — miał nadzieję — może się okazać dostępna.

Oba głosy opadły i Miro nie potrafił rozróżnić nawet pojedynczych słów. Czekał jednak, przyciskając dłonie do framugi, nasłuchując dwóch głosów tak podobnych do siebie i tak doskonale znajomych. Tej muzyki słuchałby chętnie przez wieczność.

— Jeśli we wszechświecie jest ktoś podobny do Endera — nieoczekiwanie donośnie odezwała się Valentine — to właśnie Miro. Okaleczył się, próbując ocalić niewinnych przed zagładą. I wciąż nie został uleczony.

Chciała, żebym usłyszał, uświadomił sobie Miro. Powiedziała to głośno, bo wie, że podsłuchuję. Stara czarownica czekała na trzask drzwi, nie usłyszała i odgadła, że słucham. Próbuje wskazać mi sposób spojrzenia na samego siebie. Ale ja nie jestem Enderem… Ledwie jestem Mirem, a jeśli ona wygłasza o mnie takie sądy, to najlepszy dowód, że nic o mnie nie wie.

Szept zabrzmiał nagle w samym uchu.

— Wiesz co? Lepiej nic nie mów, jeśli masz zamiar się okłamywać.

Oczywiście, Jane słyszała wszystko. Nawet jego myśli, przynajmniej te świadome, ponieważ jak zwykle powtarzały je echem jego wargi i język. Nie umiał nawet myśleć bez poruszania ustami. Z Jane w uchu, cały czas spędzał w konfesjonale, który nigdy się nie zamykał.

— No więc kochasz dziewczynę — powiedziała Jane. — I co z tego? A twoją motywację komplikują uczucia wobec Endera, Valentine, Ouandy i samego siebie. Co z tego? Czy istniała kiedyś całkowicie czysta miłość, czy żył nieskomplikowany kochanek? Pomyśl o niej jak o sukubie. Ty będziesz ją kochał, a ona rozsypie ci się w ramionach.

Drwiny Jane złościły go i śmieszyły jednocześnie. Delikatnie zamknął za sobą drzwi. A potem szepnął cicho:

— Jesteś zazdrosną babą, Jane. Chcesz mnie mieć tylko dla siebie.

— Na pewno masz rację — przyznała. — Gdyby Ender naprawdę mnie kochał, to na Zewnątrz stworzyłby moje ludzkie ciało, skoro już był taki płodny. Wtedy mogłabym sama o ciebie zagrać.

— I tak masz już moje serce.

— Kłamiesz. Jestem tylko terminarzem i kalkulatorem. Wiesz o tym.

— Ale jesteś bardzo bogata — przypomniał Miro. — Ożenię się z tobą dla pieniędzy.

— Ach, jeszcze jedno — zauważyła Jane. — Ona myli się w pewnej kwestii.

— Jakiej? — spytał Miro, niepewny, którą „ona” Jane miała na myśli.

— Nie skończyliście badania planet. Czy Endera to nadal interesuje, czy nie… myślę, że tak, bo przecież nie rozsypała się jeszcze… praca nie kończy się tylko dlatego, że odpowiednich światów wystarczy już dla ocalenia prosiaczków i robali.

Jane często używała dawnych zdrobniałych i pejoratywnych określeń dla obcych ras. Zastanawiał się czasem, choć nigdy nie śmiał zapytać, czy ma takie dla ludzi. Sądził jednak, że wie, jak brzmiałaby odpowiedź: powiedziałaby, że nazwa „człowiek” jest pejoratywna.

— Więc czego jeszcze szukamy? — zapytał.

— Każdego świata, jaki zdołamy znaleźć, zanim zginę.

Myślał o tym, kiedy leżał w łóżku. Myślał, kiedy przewracał się z boku na bok. Potem wstał, ubrał się i wyszedł na dwór, pod rozjaśniające się wolno niebo. Spacerował pomiędzy nielicznymi o tej porze ludźmi, zajętymi własnymi sprawami. Niewielu z nich go znało czy nawet wiedziało o jego istnieniu. Jako potomek dziwacznej rodziny Ribeirów, nie miał wielu przyjaciół w dzieciństwie, w ginasio. Był równocześnie wybitnie uzdolniony i wstydliwy, więc jeszcze mniej nawiązał przyjaźni wśród bardziej hałaśliwych studentów colegio. Jego jedyną dziewczyną była Ouanda — do dnia, gdy przejście przez chronione ogrodzenie wokół ludzkiej kolonii uszkodziło mu mózg. Wtedy nie chciał jej więcej widzieć. Później lot na spotkanie Valentine przeciął te nieliczne słabe więzy, które łączyły go jeszcze z ojczystą planetą. Dla niego było to kilka miesięcy na statku, ale kiedy powrócił, tutaj minęły lata. Teraz był najmłodszym dzieckiem swej matki, jedynym, którego dojrzałe życie jeszcze się nie zaczęło. Dzieci, którymi się kiedyś opiekował, teraz były dorosłymi ludźmi i traktowały go jak miłe wspomnienie młodości. Tylko Ender się nie zmienił. Nieważne, ile minęło lat. Nieważne, co się wydarzyło. Ender wciąż był taki sam.

Czy nadal jest to prawdą? Czy może być tym samym człowiekiem nawet teraz, kiedy zamknął się w czasie kryzysu, ukrył w klasztorze tylko dlatego, że mama w końcu zrezygnowała z życia? Miro znał skrótowy życiorys Endera. W wieku pięciu lat zabrano go od rodziny. W Szkole Bojowej na orbicie okazał się ostatnią nadzieją ludzkości w wojnie z bezlitosnymi najeźdźcami, nazywanymi robalami. Potem trafił do sztabu floty na Erosie. Powiedziano mu, że czeka go zaawansowane szkolenie. Jednak, nie zdając sobie z tego sprawy, dowodził oddalonymi o lata świetlne prawdziwymi flotyllami, ansiblem przekazując im rozkazy. Wygrał wojnę dzięki swemu geniuszowi i bezlitosnemu aktowi destrukcji rodzinnego świata robali. Wierzył, że to tylko gra.

Myślał, że to gra, ale równocześnie wiedział, że gra jest symulacją rzeczywistości. W grze wybrał rzecz straszną, to oznaczało — przynajmniej dla Endera — że nie jest bez winy, kiedy gra okazała się prawdą. Chociaż ostatnia Królowa Kopca wybaczyła mu i zawinięta w kokon oddała mu się w opiekę, nie potrafił się otrząsnąć z poczucia winy. Był wtedy dzieckiem robiącym to, co każą dorośli… Ale w głębi serca wiedział, że nawet dziecko jest realną osobą, działania dziecka są realnymi działaniami, nawet dziecięca zabawa ma swój kontekst moralny.

I tak, nim słońce wstało na dobre, Miro siedział naprzeciw Endera, okrakiem na kamiennej ławie w ogrodzie, w miejscu, które wkrótce zaleje światło dnia, lecz na razie okrywał je chłodny cień. I mówił do tego niezmiennego, nie zmienionego człowieka.

— Co to za pomysł z tym klasztorem, Andrew Wigginie, jeśli nie ukryta, tchórzliwa próba dręczenia samego siebie?

— Też za tobą tęskniłem, Miro — odpowiedział Ender. — Wyglądasz na zmęczonego. Za mało sypiasz. Miro westchnął i pokręcił głową.