Jeśli go przeproszę, wyśmieje mnie.
Ale wolę być wyśmiana za postępek słuszny niż szanowana, gdy wiem, że zrobiłam źle. Czy tej zasady nauczył mnie Han Fei-tzu? Nie, urodziłam się z nią. Jak mówiła matka: zbyt wiele dumy, zbyt wiele…
Kiedy jednak wróciła do mieszkania, Peter spał. Zmęczona, odłożyła przeprosiny na później i także się położyła. Każde z nich budziło się nocą, ale nigdy równocześnie. Rankiem wyblakło wspomnienie wczorajszej kłótni. Czekała ich praca. Ważniejsze było, żeby Wang-mu zrozumiała, czego próbują tu dokonać, niż zaleczenie urazy, która w świetle poranka wydawała się zaledwie pozbawioną znaczenia sprzeczką między zmęczonymi przyjaciółmi.
— Człowiek, którego wskazała nam Jane, jest filozofem.
— Jak ja? — spytała Wang-mu, pamiętając o swojej nowej, fałszywej roli.
— To właśnie chciałbym z tobą omówić. Tutaj, na Boskim Wietrze, istnieją dwa typy filozofów. Aimaina Hikari, człowiek, z którym mamy się spotkać, jest filozofem analitycznym. Nie masz odpowiedniego wykształcenia, żeby dotrzymać mu pola. Dlatego ty należysz do drugiego typu: gnomicznych i mantycznych. Wypowiadających dobitne zdania, które zaskakują słuchaczy swym pozornym oderwaniem.
— Czy to konieczne, żeby moje w teorii mądre zdania tylko wydawały się oderwane?
— O to nie musisz się martwić. Filozofowie gnomiczni polegają na słuchaczach, którzy wiążą ich oderwane zdania ze światem realnym. Dlatego właśnie każdy dureń może się tym zajmować.
Wang-mu poczuła, że gniew wzbiera w niej niby rtęć w termometrze.
— Jak to miło z twojej strony, że wybrałeś dla mnie taki zawód.
— Nie obrażaj się. Dla tej konkretnej planety Jane i ja wymyśliliśmy dla ciebie rolę, którą mogłabyś odgrywać, nie zdradzając, że jesteś ignorantką, mieszkanką Drogi. Musisz zrozumieć, że na Boskim Wietrze żadne dziecko nie może dorastać tak beznadziejnie niewykształcone jak klasa sług na Drodze.
Wang-mu nie spierała się dłużej. To nie miało sensu. Jeśli podczas kłótni ktoś zmuszony jest powiedzieć: „Jestem inteligentna! Wiem niejedno”, to równie dobrze może tej kłótni zaprzestać. W dodatku to zdanie wydało jej się taką właśnie gnomiczną frazą, o jakich mówił Peter. Powiedziała mu o tym.
— Nie, nie chodzi o epigramy — wyjaśnił. — Są zbyt analityczne. Chodzi o naprawdę dziwaczne wypowiedzi. Mogłabyś na przykład stwierdzić: „Dzięcioł atakuje drzewo, żeby wydostać robaka”. I wtedy ja musiałbym zgadywać, jaki to ma związek z naszą sytuacją. Czy jestem dzięciołem? Drzewem? Robakiem? W tym tkwi całe piękno.
— Wykazałeś właśnie, mam wrażenie, że jesteś bardziej gnomiczny z nas dwojga.
Peter westchnął ciężko, po czym ruszył do drzwi.
— Peter — rzuciła, nie ruszając się z miejsca. Obejrzał się.
— Mogłabym bardziej ci pomóc, gdybym się orientowała, po co idziemy do tego człowieka. I kim on jest.
— Chyba rzeczywiście. — Peter wzruszył ramionami. — Choć wiadomo nam, że Aimaina Hikari nie jest osobą, której szukamy.
— Więc powiedz mi, kogo właściwie szukamy.
— Szukamy ośrodka władzy Stu Światów.
— To dlaczego jesteśmy tutaj zamiast w Gwiezdnym Kongresie?
— Gwiezdny Kongres to teatr. Delegaci są aktorami. Scenariusz powstaje gdzie indziej.
— Tutaj?
— Frakcja Kongresu, która doprowadziła do wysłania Floty Lusitańskiej, to nie ta, która kocha wojnę. Tamtej grupie to odpowiada, oczywiście, bo zawsze wierzyli w brutalne tłumienie powstań i tak dalej. Ale gdyby nie inna grupa, pełniąca rolę języczka uwagi, nigdy nie uzyskaliby głosów koniecznych do wysłania floty. A ci ludzie ulegają silnym wpływom szkoły filozoficznej z Boskiego Wiatru.
— Której mistrzem jest Aimaina Hikari?
— Rzecz jest bardziej subtelna. To właściwie samodzielny filozof, nie należący do żadnej konkretnej szkoły. Ale reprezentuje czystość japońskiej myśli, a to uczyniło go rodzajem sumienia dla filozofów, wpływających na tamtą grupę w Kongresie.
— Ile kostek domina możesz ustawić w rzędzie, żeby wciąż jeszcze się kolejno poprzewracały?
— Nie, to nie dość gnomiczne zdanie. Wciąż nazbyt analityczne.
— Nie gram jeszcze swojej roli, Peter. Jakie idee tutejszych filozofów wpływają na tę grupę?
Peter westchnął i usiadł — oczywiście, zginając się wpół na krześle. Wang-mu siadła na podłodze. Oto jak chciałby siebie widzieć Europejczyk, pomyślała: z głową wyżej niż inni, nauczający kobietę z Azji. A z mojego punktu widzenia on odłączył się od ziemi. Wysłucham jego słów, ale wiem, że moją rolą jest dostosowanie ich do życia.
— Ta grupa decyzyjna nigdy by nie użyła tak potężnej siły w sprawie, która jest tylko drobnym zatargiem z maleńką kolonią. Jak wiesz, wszystko zaczęło się od pary ksenologów, Mira Ribeiry i Ouandy Mucumbi, przyłapanych na udostępnianiu zaawansowanych metod rolniczych pequeninos na Lusitanii.
Oznaczało to zakłócenie naturalnego rozwoju. Oboje mieli stanąć przed sądem na innej planecie. Oczywiście przy dawnych, relatywistycznych lotach podświetlnych zabranie kogoś z jego świata oznaczało, że kiedy wróci, wszyscy, których kiedyś znał, będą już starcami albo umrą. Była to zatem bardzo surowa decyzja i właściwie wyrok wydany z góry. Kongres spodziewał się pewnie protestów ze strony władz Lusitanii, ale zamiast nich nastąpił bunt i blokada komunikacji. Jastrzębie w Kongresie zaczęli kampanię, zmierzającą do wysłania transportowca z żołnierzami, którzy zdobyliby Lusitanię. Brakowało im głosów, dopóki…
— Dopóki nie wywołali ducha wirusa descolady.
— Właśnie. Grupa przeciwników użycia siły wykorzystała descoladę jako argument, by nie wysyłać żołnierzy. W owym czasie każdy, kto zaraził się wirusem, musiał zostać na Lusitanii i przyjmować inhibitor, żeby nie dopuścić do przenicowania całego organizmu. W ten sposób po raz pierwszy groźba descolady stała się powszechnie znana. Pojawiła się grupa decyzyjna, złożona z ludzi oburzonych, że Lusitanii do tej pory nie poddano kwarantannie. Czy może być coś groźniejszego niż szybko się rozprzestrzeniający, półinteligentny wirus w rękach buntowników? Ta grupa składała się niemal wyłącznie z delegatów podlegających silnym wpływom szkoły necesariańskiej z Boskiego Wiatru.
Wang-mu skinęła głową.
— A czego nauczają necesarianie?
— Że człowiek powinien żyć w pokoju i harmonii ze swoim środowiskiem, nie zakłócać niczego i cierpliwie znosić drobne, czy nawet poważne niewygody. Gdy jednak pojawi się realne zagrożenie dla przetrwania, musi działać brutalnie i skutecznie. Ich maksyma głosi: Działaj tylko kiedy to konieczne, ale wtedy działaj z najwyższą mocą i szybkością. Zatem w miejsce transportowca z żołnierzami, o którym mówili militaryści, pod wpływem doktryny necesariańskiej delegaci doprowadzili do wysłania flotylli uzbrojonej w DM. System destrukcji molekularnej raz na zawsze usunie zagrożenia. Jest w tym pewna ironiczna elegancja, nie sądzisz?
— Jakoś jej nie dostrzegam.
— Wszystko układa się wręcz idealnie. Ender użył systemu DM, żeby zniszczyć rodzinną planetę robali. A teraz broń zostanie wykorzystana po raz drugi, przeciwko tej właśnie planecie, na której on mieszka. Ale to nie koniec. Pierwszy necesariański filozof, Ooka, wykorzystał Endera jako doskonałą ilustrację swoich idei. Dopóki robale uznawano za poważne zagrożenie dla gatunku ludzkiego, jedyną możliwą reakcją było całkowite zniszczenie wrogów. Żadne półśrodki nie wchodziły w grę. Oczywiście, w końcu wyszło na jaw, że robale nie były zagrożeniem, o czym sam Ender napisał w Królowej Kopca. Ooka jednak bronił go, nikt przecież nie mógł znać prawdy w chwili, kiedy dowódcy Endera poszczuli go na nieprzyjaciela. Ooka napisał: „Nigdy nie wymieniaj ciosów z wrogiem”. Chodzi o to, że starasz się nigdy nikogo nie uderzyć, ale kiedy musisz, zadajesz tylko jeden cios. Za to tak silny, że twój wróg nigdy nie zdoła ci oddać.