— Czy wynika z tych słów coś więcej niż ich zwykłe znaczenie?
— Pan Hikari, moja droga, zdradził się jako potajemny uczeń ua lava. Wang-mu nie rozumiała.
— To był ruch religijny. Albo dowcip. Trudno powiedzieć. Termin pochodzi z samoańskiego i dosłownie oznacza „teraz dosyć”. Jednak tłumaczony jest bardziej precyzyjnie na „już dosyć”.
— Nie wątpię, że jesteś ekspertem od samoańskiego. — Wang-mu nigdy nie słyszała o takim języku.
— Jane jest — odparł kwaśnym tonem. — Ja mam klejnot w uchu, a ty nie. Mam ci powtórzyć, co mi powiedziała?
— Tak, proszę.
— To rodzaj filozofii. Pogodny stoicyzm, można by go określić, ponieważ kiedy sprawy układają się dobrze i kiedy układają się źle, mówisz to samo. Ale, jak nauczała pewna samoańska autorka Leiloa Lavea, to coś więcej niż tylko podejście do życia. Nauczała…
— Ona? Hikari jest uczniem kobiety?
— Tego nie powiedziałem. Jeśli nie będziesz przerywać, powiem ci, co mówiła Jane. Czekała. I słuchała.
— No dobrze. To, czego nauczała Leiloa Lavea, przypominało dobrowolny komunizm. Nie wystarczy śmiać się, kiedy los sprzyja, i mówić „już dosyć”. Trzeba traktować to poważnie: że masz już dosyć. A ponieważ, myśląc tak, jesteś szczera, przyjmujesz nadwyżkę i rozdajesz innym. Podobnie kiedy przychodzi zły los, znosisz go, póki nie stanie się nie do zniesienia: póki twoja rodzina nie zacznie głodować albo nie dajesz sobie rady w pracy. Wtedy znowu mówisz „już dosyć” i coś zmieniasz. Przenosisz się, szukasz innej pracy, pozwalasz małżonkowi decydować o wszystkim. Cokolwiek. Nie znosisz tego, co nieznośne.
— A co to ma wspólnego z „doskonałą prostotą”?
— Leiloa Lavea uczyła, że kiedy osiągniesz w życiu równowagę, kiedy podzielisz się nadwyżką szczęścia i poradzisz sobie z pechem, pozostaje ci życie w doskonałej prostocie. To właśnie powiedział nam Aimaina Hikari. Póki się nie zjawiliśmy, żył w doskonałej prostocie. Wytrąciliśmy go z równowagi. Świetnie… Będzie się starał odkryć, jak w prostocie osiągnąć doskonałość. Będzie otwarty na sugestie. Nie nasze, ma się rozumieć.
— Leiloi Lavei?
— Raczej nie. Nie żyje od dwóch tysięcy lat. Nawiasem mówiąc, Ender poznał ją kiedyś. Przybył Mówić o śmierci na jej ojczystej planecie… Gwiezdny Kongres nadał jej nazwę Pacifica, ale enklawa samoańska nazywa ją Lumana’i. „Przyszłość”.
— Ender Mówił nie o jej śmierci…
— Nie, o śmierci mordercy z Fidżi. Człowieka, który zabił ponad setkę dzieci, samych Tongijczyków. Najwyraźniej nie lubił Tongijczyków. Trzydzieści lat czekali z pogrzebem, żeby Ender mógł przylecieć i Mówić o jego śmierci. Mieli nadzieję, że Mówca Umarłych pomoże im zrozumieć sens uczynków tego człowieka.
— I pomógł? Peter parsknął.
— Oczywiście. Był wspaniały. Ender nigdy nie zawodzi. Ta-da dada dam.
Zignorowała ten odruch niechęci.
— Spotkał Leiloę Laveę?
— Jej imię znaczy „zagubiona, zraniona”.
— Pozwól, że zgadnę. Sama je sobie wybrała.
— Właśnie. Wiesz, jacy są pisarze. Jak Hikari. Tworzą siebie, kiedy tworzą swoje dzieła. A może tworzą dzieła, aby stworzyć siebie.
— Jakże to gnomiczne — stwierdziła Wang-mu.
— Daj mi spokój — burknął Peter. — Naprawdę wierzysz w te bzdury o cywilizacjach pogranicza i centrum?
— Myślałam o tym, kiedy u Hana Fei-tzu pierwszy raz uczyłam się ziemskiej historii. Nie śmiał się, kiedy zdradziłam mu swoje przemyślenia.
— Ależ ja też się nie śmieję. To naiwne brednie, naturalnie, ale właściwie nie są zabawne.
Wang-mu nie zwróciła uwagi na jego kpiny.
— Skoro Leiloa Lavea nie żyje, to dokąd pójdziemy?
— Na Pacificę. Na Lumana’i. Hikari poznał ua lava w czasie studiów na uniwersytecie. Od samoańskiej studentki, wnuczki ambasadora Samoa. Oczywiście, nigdy nie była na Lumana’i, więc tym gorliwiej pielęgnowała stare zwyczaje i stała się całkiem sprawną misjonarką. To było wiele lat przed tym, zanim Hikari cokolwiek napisał. Nigdy o tym nie mówi, nigdy nie pisał o ua lava, ale teraz, kiedy pokazał nam karty, Jane znajduje w jego pracach wszelkiego rodzaju wpływy tej religii. W dodatku ma przyjaciół na Lumana’i. Nigdy ich nie spotkał, ale korespondują poprzez sieć ansibli.
— A co z wnuczką ambasadora?
— Jest w tej chwili w statku kosmicznym. Leci do domu, na Lumana’i. Wystartowała dwadzieścia lat temu, kiedy zmarł jej dziadek. Dotrze na miejsce… za jakieś dziesięć lat mniej więcej. Zależy od pogody. Z całą pewnością zostanie przyjęta z honorami, a ciało dziadka będzie uroczyście pochowane albo spalone czy co oni tam robią… spalone, mówi Jane…
— Ale Hikari nie będzie próbował się z nią porozumieć.
— Wobec prędkości lotu przesłanie najprostszej wiadomości zajęłoby tydzień. Nie da się w ten sposób prowadzić filozoficznych dyskusji. Wnuczka ambasadora dotrze do domu, zanim Hikari zdąży jej wyjaśnić, o co chodzi.
Po raz pierwszy Wang-mu pojęła wygodę natychmiastowych podróży kosmicznych, z jakich wraz z Peterem korzystali. Można zapomnieć o tych długich, morderczych podróżach.
— Gdyby tylko… — westchnęła.
— Wiem — zgodził się Peter. — Ale nie możemy. Miał rację, oczywiście i dlatego polecimy sami — stwierdziła, wracając do tematu. — I co potem?
— Jane już pilnuje Hikariego, bo on się z kimś porozumie. To będzie osoba, która może na niego wpłynąć. A zatem…
— Z nią właśnie musimy porozmawiać.
— Właśnie. Chcesz zrobić siusiu, zanim zorganizuję transport do naszej chatki w lesie?
— Z przyjemnością. A ty mógłbyś się przebrać.
— Myślisz, że nawet ten konserwatywny strój okaże się zbyt śmiały?
— A jak się ubierają na Lumana’i?
— Większość po prostu chodzi na golasa. W tropikach. Jane ostrzega, że Polinezyjczycy często są bardzo masywni, więc jest to niezapomniany widok.
Wang-mu zadrżała.
— Ale nie będziemy udawać miejscowych, prawda?
— Nie tam. Jane sfałszuje dane. Będziemy pasażerami ze statku, który wczoraj przyleciał z Moskwy. Pewnie jakimiś urzędnikami rządowymi.
— To chyba nielegalne?
Peter spojrzał na nią znacząco.
— Wang-mu, już opuszczając Lusitanię jesteśmy winni zdrady Kongresu. To zbrodnia. Nie sądzę, żeby wielką różnicę zrobiło podszywanie się pod jakiegoś urzędnika.
— Ja nie opuściłam Lusitanii — przypomniała. — Nigdy nawet jej nie widziałam.
— Niewiele straciłaś. Same sawanny i lasy, czasem fabryka Królowej Kopca, gdzie montują kosmoloty… W drzewach mieszkają bandy prostaczkowatych obcych.
— Jestem wspólniczką zdrady, tak? — upewniła się Wang-mu.
— Jesteś także winna zmarnowania całego dnia japońskiemu filozofowi.
— Ściąć mi głowę.
Godzinę później lecieli już prywatnym poduszkowcem, tak prywatnym, że pilot nie zadawał żadnych pytań. Jane dopilnowała, żeby dokumenty mieli w porządku. Przed wieczorem znaleźli się w swoim małym stateczku.
— Powinniśmy zostać na noc w mieszkaniu — mruknął Peter, niechętnym wzrokiem spoglądając na prymitywne posłanie.
Wang-mu zaśmiała się i zwinęła na podłodze. Rankiem, wyspani, odkryli, że Jane nocą przeniosła ich na Pacificę.
Aimaina Hikari przebudził się ze snu w świetle, które nie było ani nocą, ani rankiem. Wstał z łóżka. Powietrze nie było ani ciepłe, ani chłodne. Sen nie dał mu wypoczynku, dręczyły go brzydkie, gorączkowe mary, w których wszystko, czego dokonał, powracało jako przeciwieństwo jego zamierzeń. W snach Aimaina wspinał się, by dotrzeć na dno kanionu. Mówił, a ludzie od niego odchodzili. Pisał, a stronice książki wyślizgiwały się spod ręki i rozsypywały na podłodze.