— Nie możesz składać takich obietnic.
— No dobrze. Jeśli obudzę się i zobaczę, że mnie dusisz albo dławisz poduszką, wtedy przestanę cię lubić.
— A co z topieniem?
— Nie, nie umiem otwierać oczu pod wodą. Nie odkryję, że to ty.
Oboje parsknęli śmiechem.
— W takiej chwili na wideo — rzekła Val — bohater i bohaterka śmieją się, a potem się obejmują. Głos Jane przerwał im z obu terminali.
— Przepraszam, że zakłócam czuły nastrój, ale mamy tu nowy świat. Między powierzchnią planety a orbitującymi wokół niej sztucznymi obiektami przesyłane są impulsy elektromagnetyczne.
Oboje natychmiast spojrzeli na monitory, na strumienie danych przekazywane przez Jane.
— To nie wymaga szczegółowej analizy — uznała Val. — Ten świat aż kipi od techniki. Jeśli to nie planeta descolady, założę się, że tu się dowiemy, gdzie ona jest.
— Niepokoi mnie tylko, czy nas już wykryli i co w związku z tym zamierzają. Jeśli dysponują techniką pozwalającą wysyłać obiekty w kosmos, to może mają i taką, która pozwala je w kosmosie zestrzeliwać.
— Obserwuję przestrzeń i uważam na zbliżające się ciała — uspokoiła go Jane.
— Sprawdźmy, czy te fale e-m przenoszą cokolwiek przypominającego język — zaproponowała Val.
— Strumienie danych — odpowiedziała Jane. — Analizuję je pod kątem poszukiwania wzorców binarnych. Ale wiecie, że de-kodowanie skomputeryzowanego języka wymaga trzech lub czterech poziomów obróbki zamiast normalnych dwóch. I nie jest łatwe.
— Sądziłem, że binarny jest prostszy od języków mówionych — zdziwił się Miro.
— Jest, jeśli to program i dane numeryczne — zgodziła się Jane. — Ale jeśli to digitalizowane obrazy? Jak długa jest linia rastra? Jaką część transmisji stanowi nagłówek? A jaką dane korekcji błędów? Ile z tego jest binarną reprezentacją graficznej reprezentacji języka mówionego? A jeśli wszystko jest dodatkowo zaszyfrowane, żeby uniknąć przechwycenia? Nie mam pojęcia, jaka maszyna wysyła ten kod i jaka go odbiera. Dlatego, choć wykorzystuję prawie całą swoją moc, mam ciężki problem… Poza tym…
Nad terminalem pojawił się diagram.
— Myślę, że to reprezentacja molekuły genetycznej.
— Molekuły genetycznej?
— Podobnej do descolady — wyjaśniła Jane. — To znaczy podobnej na sposób, w jaki różni się od ziemskich i typowych dla Lusitanii molekuł genetycznych. Jak myślicie, czy to sensowny odczyt czegoś takiego?
W powietrzu nad terminalami błysnęła masa dwójkowych cyfr. Po chwili zmieniły się w notację heksadecymalną. Potem w rastrowy obraz, który przypominał raczej zakłócenia sygnału niż jakikolwiek sensowny wizerunek.
— W ten sposób skanowanie nie wychodzi. Ale jako zestaw instrukcji wektorowych, sygnał konsekwentnie daje mi taki rezultat…
Na ekranie pojawiały się kolejne molekuły.
— Po co ktoś miałby transmitować informacje genetyczne? — zdziwiła się Val.
— Może to rodzaj języka? — zgadywał Miro.
— Kto mógłby odczytać taki język?
— Może ci, którzy potrafili stworzyć descoladę.
— Myślisz, że rozmawiają manipulacjami genetycznymi?
— Może wyczuwają geny. Tyle że z nieprawdopodobną czułością. Subtelności, odcienie znaczeń… Kiedy wysłali statki w kosmos, musieli jakoś się z nimi porozumiewać. Więc posyłają obrazy, a tamci z obrazów rekonstruują wiadomości i, hm… wąchają je.
— To najgłupsze wyjaśnienie, jakie słyszałam — stwierdziła Val.
— No cóż — mruknął Miro. — Jak sama powiedziałaś, jesteś żywa od niedawna. Na świecie jest wiele głupich wyjaśnień i nie sądzę, żebym akurat tym pobił rekord.
— Przypuszczam, że dokonują jakiegoś eksperymentu i przesyłają dane tam i z powrotem — uznała Val. — Chyba nie wszystkie komunikaty przekładają się na diagramy. Prawda, Jane?
— Przepraszam, jeśli zasugerowałam coś takiego. To była tylko niewielka klasa impulsów, które potrafiłam w jakiś sensowny sposób rozszyfrować. Są jeszcze takie… Wydają się raczej analogowe niż cyfrowe i gdybym przerobiła je na dźwięk, brzmiałyby tak…
Komputery wyemitowały serię zgrzytliwych trzasków i jęków.
— A gdybym przełożyła je na rozbłyski światła, wyglądałyby tak…
Nad terminalami zatańczyły iskry, pulsujące i z pozoru losowo zmieniające barwy.
— Kto może wiedzieć, jak wygląda albo jak brzmi język obcych — zakończyła Jane.
— Widzę, że nie będzie to łatwe — stwierdził Miro.
— Ale nieźle znają się na matematyce — dodała Jane. — Matematykę łatwo wyłapać i dostrzegłam już przebłyski sugerujące, że operują na wysokim poziomie.
— Jedno pytanie, Jane. Z ciekawości. Gdyby nie było cię z nami, ile czasu zabrałaby nam analiza danych i otrzymanie wyników, jakie zdążyłaś już osiągnąć? Gdybyśmy wykorzystywali tylko komputery statku?
— Gdybyście musieli programować je dla każdego…
— Nie, nie. Zakładając, że mają dobry software.
— Mniej więcej do siedmiu ludzkich pokoleń — oświadczyła Jane.
— Siedmiu pokoleń?
— Oczywiście, nie próbowaliby tego dokonać z dwójką dyletantów i dwoma komputerami bez żadnego sensownego oprogramowania. Posadziliby setki ludzi, a wtedy zajęłoby to kilka lat.
— A ty spodziewasz się, że będziemy kontynuować tę pracę, kiedy już wyciągną ci wtyczkę?
— Mam nadzieję, że zanim mnie wykasują, zdążę rozwiązać problem tłumaczenia.
Grace Drinker była zbyt zajęta, żeby zobaczyć się z Wang-mu i Peterem. Właściwie to zobaczyła ich, przebiegając z pokoju do pokoju w swej chacie z mat i patyków. Nawet im pomachała. A jej syn spokojnie powtarzał, że jest chwilowo nieobecna, ale powinna wrócić, jeśli tylko mają ochotę zaczekać… a skoro już czekają, może zjedzą z rodziną obiad? Trudno nawet się rozzłościć, skoro kłamstwo jest tak oczywiste, a gościnność tak serdeczna.
Obiad trwał długo i tłumaczył, dlaczego Samoańczycy są zwykle tak wielcy we wszystkich kierunkach. Musieli wyewoluować do takich rozmiarów, gdyż mali Samoańczycy z pewnością eksplodowali po śniadaniu i nigdy nie jedli obiadów. Owoce, ryby, taro, słodkie ziemniaki, znowu ryby, jeszcze owoce… Peter i Wang-mu sądzili, że w hotelu dobrze ich karmią, ale teraz zrozumieli, że szef kuchni był drugorzędnym kuchcikiem. Hotelowych posiłków nie dało się nawet porównać do tego, co działo się w domu Grace Drinker.
Jej mąż był jowialnym mężczyzną o zadziwiającym apetycie. Śmiał się, kiedy tylko nie jadł i nie mówił, a czasem nawet wtedy. Wyraźnie bawiło go tłumaczenie gościom, co oznaczają rozmaite nazwy.
— A imię mojej żony naprawdę znaczy „Opiekunka Pijaków”.
— Wcale nie — zaprotestował jego syn. — Znaczy „Ustawiająca Rzeczy we Właściwym Porządku”.
— Dla pijaków! — krzyknął ojciec.
— Nazwisko nie ma nic wspólnego z imieniem. — Syn najwyraźniej zaczynał się irytować. — Nie we wszystkim trzeba się doszukiwać głębokich znaczeń.
— Dzieci łatwo wprawić w zakłopotanie — stwierdził ojciec.
— Zawstydzić. Muszą robić dobrą minę do każdej gry. A święta wyspa… Jej nazwa brzmi naprawdę ’Ata Atua, co znaczy „Śmiej się, Boże”.
— Wtedy wymawiałoby się ją ’Atatua, a nie Atatua — wtrącił znowu syn. — „Cień Boga”. Tyle naprawdę znaczy nazwa, jeśli w ogóle znaczy coś innego niż „święta wyspa”.
— Mój syn jest zbyt dosłowny — wyjaśnił ojciec. — Wszystko traktuje poważnie. Nie usłyszy żartu, choćby Bóg wykrzyczał mu go do ucha.