— Dlaczego mi to mówisz?
— Ponieważ Jane umiera. Może przetrwać, jeśli tylko Ender sięgnie do niej.
— Znowu włoży sobie klejnot do ucha? — spytała wzgardliwie Novinha.
— Już dawno tego nie potrzebują — zapewniła Valentine. — I od dawna już Ender nie musi przeżywać życia w tym ciele.
— Nie jest jeszcze taki stary…
— Ma trzy tysiące lat.
— To efekt relatywistyczny. Naprawdę ma…
— Trzy tysiące lat — powtórzyła Valentine. — Przez większość tego czasu cała ludzkość stanowiła jego rodzinę. Był jak ojciec, który wyjechał służbowo, który z rzadka tylko wraca do domu, ale jest: sprawiedliwy sędzia, czuły opiekun. Za każdym razem, kiedy wracał do ludzkiego świata i Mówił o czyjejś śmierci, dowiadywał się o rodzinnych sprawach, które go ominęły. Ma za sobą trzy tysiące lat życia. Nie widział jego końca i poczuł zmęczenie. Dlatego porzucił tę wielką rodzinę i wybrał twoją, małą. Kochał cię i dla ciebie odsunął Jane, która przez wszystkie wędrówki była dla niego jak żona, zawsze w domu, można powiedzieć. Matkowała bilionom jego dzieci, opowiadała mu, co robią, dbała o dom.
— Niech w bramie chwalą jej czyny — zacytowała Novinha.
— Tak, dzielna niewiasta. Jak ty. Novinha potrząsnęła głową wzgardliwie.
— Nie ja. Z moich czynów drwią w bramie.
— Wybrał ciebie i ciebie pokochał. Kochał twoje dzieci i był im ojcem, te dzieci, które straciły już dwóch ojców, wciąż jest ich ojcem i wciąż jest twoim mężem, ale tak naprawdę już go nie potrzebujesz.
— Jak możesz tak mówić? — zapytała Novinha ze złością. — Skąd wiesz, czego potrzebuję?
— Sama wiesz dobrze. Wiedziałaś, kiedy tu przyszłaś. Wiedziałaś, kiedy Estevão zginął w uścisku zbuntowanego ojcowskiego drzewa. Twoje dzieci prowadziły już własne życie i nie mogłaś ich dłużej chronić. Ani ty, ani Ender. Wciąż go kochałaś i on cię kochał, ale rodzinny etap twojego życia dobiegł końca. Tak naprawdę Ender nie jest ci już potrzebny.
— To ja nigdy nie byłam mu potrzebna.
— Potrzebował cię rozpaczliwie — zapewniła Valentine. — Potrzebował tak bardzo, że dla ciebie odepchnął Jane.
— Nie — sprzeciwiła się Novinha. — Potrzebował uczucia, że jest mi potrzebny. Chciał być moim opiekunem, moją osłoną.
— Ale nie potrzebujesz już jego opieki ani osłony. Novinha pokręciła głową.
— Obudź go — poprosiła Valentine. — I pozwól mu odejść.
Novinha pomyślała, ile już razy stawała nad grobem. Pamiętała pogrzeb rodziców, którzy umarli, ratując Milagre przed descoladą w czasie pierwszego, strasznego ataku. Pomyślała o Pipie, zamęczonym na śmierć, żywcem poćwiartowanym przez prosiaczki, które wierzyły, że wyrośnie z niego drzewo, ale nic nie wyrosło prócz cierpienia i bólu w sercu Novinhy, coś, co ona odkryła, kazało mu iść tamtej nocy do pequeninos. I o Libie, także zamęczonym na śmierć, jak jego ojciec, i znowu ponosiła za to winę, ale tym razem powodem było jej milczenie. I Marcão, który przez całe życie cierpiał przez nią, zanim umarł na chorobę, zabijającą go powoli od dzieciństwa. I Estevão, który pozwolił, by fanatyczna wiara doprowadziła go do męczeństwa, żeby mógł stać się venerado, jak jej rodzice, a kiedyś z pewnością świętym, jak oni zostaną świętymi.
— Mam już dość pozwalania ludziom, żeby odchodzili — rzekła z goryczą.
— Nie rozumiem — odparła Valentine. — Nie ma ani jednego wśród twoich zmarłych, któremu szczerze „pozwoliłaś odejść”. Trzymałaś się ich zębami i pazurami.
— I co z tego? Każdy, kogo kochałam, umierał i mnie porzucał.
— To marne usprawiedliwienie. Każdy umiera. Każdy odchodzi. Ważne jest tylko to, co zbudowaliście razem, zanim odeszli. Ważne jest to, co z nich trwa w tobie. Podjęłaś dzieło swoich rodziców, i Pipa, i Liba… I wychowałaś dzieci Liba, prawda? A były też po części dziećmi Marcão, prawda? Coś z niego przetrwało w nich i nie tylko złe. A Estevão, moim zdaniem, swoją śmiercią stworzył coś pięknego, ale zamiast pozwolić mu odejść, wciąż masz do niego żal. Gniewasz się, bo to było dla niego cenniejsze niż życie. Bo bardziej niż ciebie kochał Boga i pequeninos. Wciąż się ich trzymasz. Nikomu nie pozwalasz odejść.
— Dlaczego mnie za to nienawidzisz? — spytała Novinha. — Może to i prawda, ale takie już jest moje życie: tracę, tracę i tracę.
— Może chociaż tym razem wypuścisz ptaka na wolność, zamiast trzymać go w klatce do śmierci?
— Według ciebie jestem potworem! Jak śmiesz mnie osądzać?
— Gdybyś była potworem, Ender nie mógłby cię pokochać — przypomniała Valentine, odpowiadając łagodnością na gniew.
— Byłaś wspaniałą kobietą, Novinho, tragiczną postacią, która wiele osiągnęła i wiele wycierpiała. Jestem pewna, że po śmierci historia twojego życia stanie się wzruszającą sagą. Ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś nauczyła się czegoś, zamiast odgrywać do końca tę samą tragedię?
— Nie chcę, żeby kolejny człowiek, którego kocham, umarł przede mną! — wykrzyknęła Novinha.
— A kto tu mówił o umieraniu? — spytała Valentine. Drzwi otworzyły się nagle. W progu stanęła Plikt.
— Wyszłam do toalety — wyjaśniła. — Co się dzieje?
— Chce, żebym go obudziła — oznajmiła Novinha. — I powiedziała, że może umrzeć.
— Mogę popatrzeć? — spytała Plikt.
Novinha chwyciła stojącą obok fotela szklankę z wodą i chlusnęła na Plikt.
— Dość już mam ciebie! — wrzasnęła. — On jest teraz mój, nie twój!
Ociekająca wodą Plikt była zbyt zdumiona, by odpowiedzieć.
— To nie Plikt ci go odbiera — wtrąciła cicho Valentine.
— Jest jak oni wszyscy: sięga po niego, wyrywa strzępy i pożera. To kanibale.
— Tak? — spytała zagniewana Plikt. — A co, chciałaś sama na nim ucztować? No to jest go dla ciebie za dużo. Co gorsze: kanibale, którzy uszczkną kawałek tu czy tam, czy kanibal, który trzyma całego człowieka dla siebie, kiedy jest go więcej, niż zdoła wchłonąć?
— To najobrzydliwsza rozmowa, jaką w życiu słyszałam — oświadczyła Valentine.
— Od miesięcy krąży wokół niego, pilnuje go jak sęp! — zawołała Novinha. — Nie odchodzi, grzebie w jego życiu. Nigdy nie wypowiedziała nawet sześciu słów naraz. A teraz nagle się odzywa i widzisz, jaka płynie z niej trucizna.
— Ja tylko wyplułam na ciebie twoją własną żółć — odparła Plikt. — Jesteś chciwą, nienawistną kobietą. Wykorzystywałaś go ciągle i nie dałaś mu nic z siebie, a teraz on umiera tylko dlatego, żeby wreszcie się od ciebie uwolnić.
Novinha nie odpowiedziała. Nie znalazła słów, ponieważ w głębi serca zrozumiała natychmiast, że Plikt mówi prawdę.
Valentine jednak okrążyła łóżko, podeszła do drzwi i mocno uderzyła Plikt w twarz. Plikt zachwiała się pod ciosem i osunęła po framudze, aż usiadła na podłodze, przyciskając dłoń do bolącego policzka. Łzy ciekły jej po twarzy. Valentine stała nad nią groźnie.
— Nie będziesz Mówić o jego śmierci, rozumiesz? Kobieta, która potrafi wygłosić takie kłamstwo tylko po to, żeby sprawić ból, żeby urazić kogoś, komu zazdrości… Żaden z ciebie mówca umarłych. Żałuję, że pozwoliłam ci uczyć moje dzieci. A jeśli przekazałaś im cząstkę tych kłamstw? Niedobrze mi się robi, kiedy na ciebie patrzę!