Выбрать главу

— Nie! — zawołała Novinha. — Nie złość się na nią. To przecież prawda, prawda!

— Wydaje ci się prawdą, bo zawsze myślałaś o sobie jak najgorzej. Ale to nie jest prawda. Ender pokochał cię z własnej woli, niczego mu nie ukradłaś, a jedyną przyczyną, dla której wciąż żyje, leżąc w tym łóżku, jest miłość do ciebie. Tylko dlatego nie może porzucić swego zużytego ciała i poprowadzić Jane do miejsca, gdzie mogłaby przetrwać.

— Nie, nie. Plikt ma rację. Pożeram ludzi, których kocham.

— Nie! — wykrzyknęła Plikt, szlochająca na podłodze. — Okłamałam cię! Tak bardzo go kocham… Byłam zazdrosna, bo ty go miałaś i nawet go nie chciałaś.

— Nigdy nie przestałam go kochać — oświadczyła Novinha.

— Opuściłaś go. Przyszłaś tutaj bez niego.

— Opuściłam, bo nie mogłam…

Umilkła, ale Valentine dokończyła za nią.

— Nie mogłaś znieść myśli, że on cię opuści. Czułaś to, prawda? Już wtedy widziałaś, że zanika. Wiedziałaś, że musi odejść, musi zakończyć to życie, a nie chciałaś pozwolić, żeby kolejny mężczyzna cię porzucił. Dlatego porzuciłaś go pierwsza.

— Możliwe — przyznała ze znużeniem Novinha. — To i tak tylko fikcje. Robimy, co robimy, a potem wymyślamy powody, ale one nigdy nie są prawdziwe. Prawda zawsze jest poza naszym zasięgiem.

— W takim razie wysłuchaj mojej fikcji — zaproponowała Valentine. — Co by było, gdybyś choć raz, zamiast czekać, aż ktoś, kogo kochasz, zdradzi cię, wymknie się i umrze wbrew twojej woli i bez twojej zgody… gdybyś ten jeden raz obudziła go, powiedziała, że może umrzeć, pożegnała się i pozwoliła mu odejść za twoją zgodą? Tylko jeden raz?

Novinha znowu zapłakała. Stała nieruchomo, ogarnięta śmiertelnym zmęczeniem.

— Chcę, żeby to się skończyło — powiedziała. — Chcę umrzeć.

— Dlatego on musi zostać — odparła Valentine. — Czy nie mogłabyś dla jego dobra wybrać życia, a jemu pozwolić odejść? Zostań w Milagre, bądź matką swoich dzieci i babcią ich dzieci, opowiadaj im o Os Venerados, o Pipie i Libie, o Enderze Wigginie, który przyleciał, by uleczyć twoją rodzinę, i został, i przez wiele, wiele lat był twoim mężem. Nie mów o śmierci, nie wygłaszaj mowy pogrzebowej, nie celebruj publicznych wypominków nad grobem, jak chce uczynić Plikt. Opowiadaj historie, które zachowają go żywego w pamięci jedynych krewnych, jakich miał, w życiu. On i tak wkrótce umrze. Dlaczego nie dasz mu odejść z twoją miłością i błogosławieństwem, zamiast z gniewem i cierpieniem, szarpiącymi go i próbującymi zatrzymać?

— To ładna opowieść — przyznała Novinha. — Ale właściwie prosisz, żebym oddała go Jane.

— Jak sama stwierdziłaś, wszystkie opowieści są fikcją. Liczy się tylko to, w którą fikcję uwierzysz.

DLA MNIE PACHNIE ŻYCIEM

Dlaczego twierdzisz, że jestem samotna?

Moje ciało jest ze mną, gdziekolwiek się znajdę, opowiada mi nieskończone historie o głodzie i nasyceniu, zmęczeniu i śnie, jedzeniu, piciu, oddychaniu i życiu.

W takim towarzystwie któż mógłby czuć się samotny?

A nawet kiedy ciało się zużyje i pozostawi tylko maleńką iskierkę, nie będę sama, gdyż bogowie zobaczą moje światełko śledzące taniec drzewnych słojów na podłodze i rozpoznają mnie, wymówią moje imię i powstanę.

Z „Boskich szeptów Han Qing-jao”

Umiera, umiera, martwa.

Pod koniec życia wśród łączy ansibli doznała chwilowej łaski. Panika tracenia siebie zaczęła opadać, gdyż choć Jane wciąż wiedziała, że traci i straciła wiele, nie miała już możliwości pamiętania, co to było. Nie zauważyła nawet, kiedy odcięto łącza pozwalające monitorować klejnoty w uszach Petera i Mira. I kiedy w końcu przylgnęła do ostatnich włókien ansibli, które nie miały być odłączone, nie myślała już o niczym, nie czuła niczego prócz pragnienia, by pozostać w tych kilku pasmach, choć nie mogły jej pomieścić, choć nie mogły zaspokoić jej głodu.

Nie tutaj jest moje miejsce.

To nie myśl, nie, Jane nie zostało dosyć na coś tak złożonego jak świadomość. Raczej pragnienie, mglisty niepokój, jaki ją ogarnął, kiedy mknęła tam i z powrotem wzdłuż łącza od ansibla Jakta do planetarnego ansibla Lusitanii, do ansibla na promie, który służył Miro i Val. Tam i z powrotem, od końca do końca, tysiąc razy, milion razy, bez żadnych zmian, nic do osiągnięcia, nic do zbudowania, brak możliwości wzrostu. Nie tutaj jest moje miejsce.

Tylko jedna cecha odróżniała aiúa, które przybyły do Wnętrza, od tych, które pozostały na Zewnątrz: potrzeba wzrostu, stania się częścią czegoś wielkiego i pięknego. Przynależenia. Te, które jej nie posiadały, nigdy nie zostałyby przywołane, jak Jane została przywołana trzy tysiące lat temu — do sieci, którą stworzyły dla niej królowe kopców. Jak wszystkie aiúa, które stawały się królowymi kopców i ich robotnicami, samcami i samicami pequeninos, ludźmi słabymi i silnymi. Nawet jak te aiúa — o skromnych możliwościach, ale wierne i przewidywalne — co zostawały iskrami, których tańców nie rejestrowały najczulsze ludzkie instrumenty, póki nie zyskały komplikacji, identyfikowanej przez ludzi jako zachowanie kwarków, mezonów, światła korpuskularnego czy falowego. Wszystkie chciały być częścią czegoś, a kiedy przynależały, cieszyły się: To, czym jestem, to my, co robimy wspólnie, jest mną.

Ale aiúa nie były do siebie podobne: nie stworzone istoty, będące zarówno cegiełkami, jak i budowniczymi. Słabe i zalęknione docierały do pewnego punktu i nie mogły lub nie śmiały dalej rosnąć. Czerpały satysfakcję z istnienia na krawędzi czegoś pięknego i wspaniałego, z odgrywania swojej skromnej roli. Wielu ludzi, wielu pequeninos docierało do takiego punktu i pozwalało innym kierować swoim życiem, dopasowując się, zawsze się dopasowując — i to było dobre. Byli potrzebni. Ua lava: osiągnęli punkt, gdzie mogli powiedzieć: „Dosyć”.

Jane była inna. Skromność i prostota nie mogły jej zadowolić. A że była kiedyś istotą z bilionów części, połączoną z największymi dziełami trójcywilizacyjnego wszechświata, teraz, ograniczona, nie mogła odczuwać zadowolenia. Wiedziała, że miała wspomnienia, choć nie może ich sobie przypomnieć. Wiedziała, że miała zadanie do wykonania, musiała tylko odnaleźć miliony delikatnych kończyn, które kiedyś reagowały na jej polecenia. Miała zbyt wiele życia na tak ograniczoną przestrzeń. Jeśli nie znajdzie czegoś, co ją zajmie, nie zdoła wytrwać przy tych ostatnich wątłych połączeniach. Oderwie się od nich i zatraci dawne ja w próżnej chęci poszukiwania miejsca odpowiedniego dla siebie.

Rozpoczęła flirt z ucieczką, odsuwając się — nigdy zbyt daleko — od cienkich filotycznych włókien ansibli. Przez chwile tak krótkie, że niemierzalne, była odłączona. Straszne uczucie. Za każdym razem na powrót wskakiwała w niewielką, ale znajomą przestrzeń, która wciąż do niej należała. I po chwili, gdy ograniczoność tej przestrzeni stawała się nie do zniesienia, opuszczała ją znowu i znowu ze zgrozą powracała.

Ale w jednym z takich odskoków zauważyła coś znajomego. Kogoś znajomego. Inną aiúa, z którą kiedyś była złączona. Nie miała dostępu do pamięci, żeby podpowiedziała jej imię, nie miała pamięci, nie znała już żadnych imion. Ale znała ją i ufała tej istocie. I kiedy w następnym przejściu wzdłuż cienkiego, niewidzialnego przewodu trafiła w to samo miejsce, skoczyła ku o wiele większej sieci aiúa, kierowanych przez tę jasną i znaną.

‹Znalazła go› oświadczyła Królowa Kopca. ‹Znalazła ją, chciałaś powiedzieć. Młodą Valentine.› ‹Znalazła Endera i Endera rozpoznała. Ale tak, przeskoczyła do naczynia Val.›, ‹Jak ją zauważyłaś? Ja niczego nie widziałem.› ‹Była kiedyś częścią nas. Wiesz przecież. A to, co mówił Samoańczyk, kiedy jedna z moich robotnic obserwowała go na terminalu Jakta, pomogło mi ją odnaleźć. Szukałyśmy jej w jednym miejscu i nie widziałyśmy. Ale kiedy wiedziałyśmy już, że wciąż się porusza, zrozumiałyśmy: jej ciało było wielkie jak najdalsze rubieże ludzkiej kolonizacji. I jak nasze aiúa pozostają w naszych ciałach i łatwo je odszukać, tak jej aiúa pozostawała w jej ciele. Było ono większe niż nasze, a nawet nas zawierało, więc aiúa nigdy nie tkwiła w bezruchu, nigdy nie ograniczała się do przestrzeni tak małej, żebyśmy mogły ją zauważyć. Odnalazłam ją, dopiero kiedy utraciła większą część siebie. A teraz wiem, gdzie jest.›