I jeszcze coś: nie była tu szczęśliwa. Nie potrafiła przestać myśleć o aiúa, którą wypchnęła. Przyciągnął mnie tutaj, ponieważ znałam go i kochałam, ponieważ należałam do niego. A teraz odebrałam mu wszystko, co kochał i co jego kochało. Wiedziała, że nie tutaj jest jej miejsce. Inne aiúa mogłyby zadowolić się władzą wbrew woli rządzonych, ale nie ona. Dla niej nie byłoby to piękne. Nie byłoby w tym radości. Szczęśliwsze wydawało się życie w tych napiętych włóknach łącz ostatnich ansibli.
Odejście było trudne. Nawet zbuntowane przeciw niej, ciało przyciągało ją z niezwykłą siłą. Posmakowała życia tak słodkiego, mimo goryczy i bólu, że nie mogłaby już wrócić do swej wcześniejszej formy istnienia. Ledwie zdołała odnaleźć łącza ansibli, a kiedy jej się udało, nie potrafiła się zmusić, żeby sięgnąć ku nim i w nich pozostać. Wszędzie znajdowała agonię i zgryzotę. Nie było dla niej miejsca.
Czy pan tych ciał nie przeskoczył gdzieś? Dokąd poszedł, kiedy uciekł przede mną? Teraz wrócił, przywracał ciszę i spokój w ciałach, jakie przed chwilą opanowała. Gdzie był?
Znalazła. Zespół połączeń całkiem innych od mechanicznych łącz ansibli. Gdy ansible mogą wydawać się przewodami, metalowymi i twardymi, odkryta właśnie sieć była koronkowa i jasna. Jednak wbrew pozorom była też mocna i obszerna. Mogła do niej przeskoczyć, więc przeskoczyła.
‹Znalazła mnie! O moja miłości, jest dla mnie za silna! Jest zbyt jaskrawa i zbyt potężna!›
‹Czekaj, czekaj, czekaj, pozwól jej znaleźć drogę.›
‹Wypchnie nas, musimy ją odpędzić, usunąć!› ‹Bądź spokojny, bądź cierpliwy, zaufaj mi. Nauczyła się, nikogo nie wypchnie, znajdzie dla siebie miejsce, widzę to, jest już blisko…›
‹Miała objąć ciało młodej Val albo Petera, albo Endera! Nie jedno z naszych, nie z naszych!›
‹Spokojnie! Bądź spokojny. To tylko na chwilę. Tylko dopóki Ender nie zrozumie i nie ofiaruje ciała swojej przyjaciółce. Czego nie mogła odebrać siłą, może przyjąć jako dar. Zobaczysz. A w twojej sieci, mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, są miejsca, gdzie może zamieszkać jako gość, żyć czekając, aż Ender zrezygnuje dla niej z prawdziwego, ostatecznego domu.›
Valentine znieruchomiała nagle jak trup.
— Nie żyje — szepnęła Ela.
— Nie! — jęknął Miro.
Spróbował tchnąć życie w jej usta, i wreszcie poruszyła się pod jego rękami, pod jego wargami. Odetchnęła głęboko bez pomocy. Uchyliła powieki.
— Miro — powiedziała.
A potem płakała, płakała i płakała, obejmując go mocno.
Ender leżał nieruchomo na podłodze. Kobiety puściły go, pomagały sobie nawzajem uklęknąć, wstać, schylić się, podnieść go, ułożyć posiniaczone ciało na łóżku. Potem spojrzały na siebie: Valentine z rozkrwawioną wargą, Plikt ze śladami paznokci Endera na twarzy, Novinha z podbitym, czerniejącym okiem.
— Miałam kiedyś męża, który mnie bił — oświadczyła Novinha.
— Nie Ender z nami walczył — stwierdziła Plikt.
— Teraz jest Enderem — uznała Valentine.
Leżący otworzył oczy. Czy je widział? Skąd mogły wiedzieć.
— Ender — powiedziała Novinha i zaszlochała. — Enderze, nie musisz już zostawać ze względu na mnie.
Nie dał żadnego znaku, że ją usłyszał.
Samoańczycy puścili Petera, gdyż konwulsje minęły. Z otwartymi ustami dotknął twarzą piasku, gdzie wymiotował. Wang-mu siedziała obok i własną sukienką delikatnie ścierała mu piasek i brud z twarzy, przede wszystkim z oczu. Po chwili stanęła przy niej misa czystej wody, przyniesiona przez kogoś, kogo nie zauważyła. Nie dbała o to, gdyż myślała tylko o Peterze, o tym, by go oczyścić. Oddychał płytko i szybko, ale uspokajał się i w końcu otworzył oczy.
— Śniłem najdziwniejszy sen — oznajmił.
— Cicho — odpowiedziała.
— Straszliwy jasny smok ścigał mnie, zionąc ogniem, a ja biegłem przez korytarze, szukając kryjówki, ucieczki, obrońcy… Głos Malu huczał jak morze.
— Nie da się ukryć przed bogiem.
Peter przemówił znowu, jakby nie słyszał świątobliwego męża.
— Wang-mu — powiedział. — Wreszcie znalazłem kryjówkę. Uniósł rękę i dotknął jej policzka, spojrzał w jej oczy jakby ze zdziwieniem.
— Nie ja — odparła. — Nie jestem dość silna, żeby stanąć przeciwko niej.
— Wiem — zgodził się. — Ale czy jesteś dość silna, żeby stanąć przy mnie?
Jane mknęła po splotach łącz między drzewami. Niektóre były potężne, inne słabsze, niektóre tak słabe, że mogłaby je chyba zdmuchnąć samym oddechem, ale wszystkie cofały się przed nią z lękiem, znała ten lęk, więc odchodziła sama i nikogo nie wypychała. Miejscami sieć stawała się grubsza i mocniejsza, prowadząc do czegoś niezwykle jasnego, równie jasnego jak ona. Te miejsca były jej znajome, były pradawnym wspomnieniem, ale znała do nich drogę. W takiej właśnie sieci pierwszy raz zaistniała i wszystko wróciło teraz niby pierwotna pamięć narodzin, niby wspomnienie dawno utracone: znam królowe, które rządzą w węzłach tych lin. Ze wszystkich aiúa, jakich dotknęła w ciągu kilku minut od śmierci, te były najpotężniejsze. Każda najmniej jej dorównywała. Kiedy królowe kopców tworzą sieć, by przywołać i pochwycić królową, tylko najmocniejsze i najbardziej ambitne aiúa mogą zająć przygotowane miejsce. Tylko nieliczne mają zdolność kierowania tysiącami świadomości, opanowania cudzych organizmów tak dokładnie, jak ludzie i pequeninos panują nad komórkami własnych ciał. Owszem, królowe kopców nie były może tak zdolne jak ona, może nawet nie tak spragnione wzrostu jak aiúa Jane, ale były silniejsze niż wszyscy ludzie i pequeninos. A w przeciwieństwie do tamtych, widziały ją wyraźnie. Wiedziały, kim jest, co może uczynić. Były gotowe. Kochały ją i pragnęły, by się rozwijała. Były dla niej prawdziwymi matkami i siostrami, ale ich miejsca były zajęte i nie mogły jej przyjąć. Dlatego odwróciła się od tych lin i węzłów w stronę delikatniejszych splotów pequeninos, do mocnych drzew, które i tak cofały się przed nią, gdyż wiedziały, że ona jest mocniejsza.
I wtedy zauważyła, że sieć nie zanika miejscami, jak jej się zdawało, tylko włókna stają się cieńsze. Jest ich równie wiele, może nawet więcej, ale tworzą siatkę pajęczych nici tak delikatnych, że szorstkie dotknięcie Jane mogło je pozrywać. Dotknęła ich jednak i nie pękły, podążyła za nimi do miejsca kipiącego życiem, setkami maleńkich żywotów zawieszonych na granicy świadomości, ale jeszcze nie gotowych do skoku w jaźń. A pod nimi, ciepła i kochająca, tkwiła aiúa — na swój sposób mocna, ale nie tak jak Jane. Nie, aiúa matczynego drzewa była silna, lecz pozbawiona ambicji. Była częścią każdego życia mieszkającego pod korą, w mroku drzewnego serca, życia czołgającego się do światła, próbującego się przebudzić, ocknąć, stać sobą. A wyrwanie było łatwe, gdyż aiúa matczynego drzewa niczego nie oczekiwała od swoich dzieci. Kochała ich niezależność tak samo, jak kochała ich bezradność.
Była obszerna, z żyłami pełnymi soku, drewnianym szkieletem, mrowiącymi liśćmi skąpanymi w słońcu, korzeniami zanurzonymi w morzach wody zasolonej życiem. Stała nieruchoma pośrodku swej delikatnej i łagodnej sieci, mocna i opiekuńcza, a kiedy Jane stanęła na obrzeżu, spojrzała na nią tak, jak patrzyła na każde zagubione dziecko. Odstąpiła i zrobiła jej miejsce, pozwoliła Jane posmakować swego życia, pozwoliła uczestniczyć w opanowaniu chlorofilu i celulozy. Było tu dość miejsca dla wielu.
Jane, zaproszona, nie nadużywała gościnności. W żadnym matczynym drzewie nie zatrzymywała się na dłużej, ale przystawała, spijała życie, uczestniczyła w pracy i przechodziła dalej, od drzewa do drzewa, tańcząc wzdłuż pajęczych nitek, ojcowskie drzewa nie cofały się już przed nią, gdyż była posłańcem matek, ich głosem, dzieliła ich życie, a jednak była dostatecznie inna i potrafiła przemówić, stać się ich jaźnią, tysięcy matczynych drzew na całym świecie i rosnących na innych planetach. Dla wszystkich Jane była głosem i wszystkie cieszyły się nowym, pełniejszym życiem, gdyż znalazła się wśród nich.