Выбрать главу

‹Matczyne drzewa mówią.›

‹Nie, Jane mówi.›

‹Moja ukochana, matczyne drzewa śpiewają. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiej pieśni.›

‹Dla niej to za mało, ale na razie wystarczy. ›

‹Nie, nie zabieraj jej nam teraz! Po raz pierwszy możemy słyszeć matczyne drzewa… Są piękne.›

‹Teraz zna już drogę. Nigdy całkiem nie odejdzie. Matczyne drzewa zadowolą ją na chwilę, ale nigdy nie będą czymś więcej niż są. Jane nie zechce stać w miejscu i myśleć, pozwalać innym pić z siebie i nigdy sama się nie napić. Tańczy od drzewa do drzewa, śpiewa za nie, ale już niedługo znów poczuje pragnienie. Potrzebne jej własne ciało.› ‹A zatem ją utracimy.›

‹Nie. Nawet to ciało nie wystarczy. Stanie się jej korzeniem, jej oczami, głosem, dłońmi i stopami, ale Jane będzie tęskniła za ansiblami, za mocą, którą władała, gdy należały do niej wszystkie komputery ludzkiego świata. Zobaczysz. Na razie możemy utrzymać ją przy życiu, ale to, co zdołamy jej ofiarować, czym wasze matczyne drzewa mogą się z nią dzielić, to za mało. Właściwie nic jej nie zaspokoi.› ‹Więc co się teraz stanie?›

‹Poczekamy. Zobaczymy. Bądź cierpliwy. Czy cnotą ojcowskich drzew nie jest właśnie cierpliwość?›

Człowiek, z powodu swoich mechanicznych oczu zwany Ol-hadem, stał z dziećmi między drzewami. Przyszli tu na piknik z pequeninos, dobrymi przyjaciółmi jego dzieci. Nagle rozległo się dudnienie, huczący głos ojcowskich drzew, i pequeninos poderwali się przestraszeni.

Pierwsza myśl Olhada: Pożar! Przecież nie tak dawno wielkie, stare ojcowskie drzewa tego lasu zostały spalone przez ludzi pełnych strachu i złości. Ogień podłożony przez ludzi zabił wszystkie drzewa z wyjątkiem Człowieka i Korzeniaka, stojących w pewnej odległości od pozostałych. Zabił stare matczyne drzewo. Teraz jednak nowe pędy wyrastały z ciał zabitych, to pomordowani pequeninos przechodzili do trzeciego życia. A gdzieś pośrodku tego młodego lasu stało nowe matczyne drzewo, z pewnością jeszcze smukłe, ale po rozpaczliwym, gwałtownym wzroście dostatecznie szerokie, by setka podobnych do pędraków dzieci pełzała w mrocznej pustce drewnianej macicy. Las został zamordowany, ale odżył. A wśród podpalaczy był syn Olhada, Nimbo, zbyt mały, by zrozumieć, co robi, ślepo słuchający demagogicznego bełkotu wuja Grega. Niemal zginął wówczas, a kiedy Olhado dowiedział się o wszystkim, zawstydził się, gdyż wiedział, że źle wychował swoje dzieci. Wtedy właśnie zaczął bywać w lesie. Jeszcze nie było za późno. Dzieci dorosną, znając pequeninos tak dobrze, że sama myśl o wyrządzeniu im krzywdy okaże się niemożliwa.

Jednak w lesie znów zapanował lęk i Olhada ogarnęło mdlące przerażenie. Co to znaczy? Czyżby ojcowskie drzewa ostrzegały? Jaki najeźdźca je zaatakował?

Strach trwał tylko przez chwilę. Pequeninos usłyszały od ojcowskich drzew coś, co kazało im ruszyć w głąb lasu. Dzieci Olhada chciały iść za nimi, ale powstrzymał je gestem. Wiedział, że pośrodku rośnie matczyne drzewo, a ludzie nie powinni tam chodzić.

— Patrz, tato! — zawołała najmłodsza dziewczynka. — Oracz na nas kiwa.

Rzeczywiście. Olhado kiwnął głową i razem podążyli za Oraczem przez młody las, aż dotarli do miejsca, gdzie kiedyś Nimbo uczestniczył w zbrodni spalenia pradawnego matczynego drzewa. Zwęglony pień wciąż sterczał ku niebu, ale obok rosła już nowa matka, cienka w porównaniu z dawną, ale już grubsza od młodych braterskich drzew. Olhada zdumiała nie grubość jej pnia ani wysokość, jaką osiągnęła w tak krótkim czasie, ani gęste listowie, okrywające dachem całą polanę. Nie, zdumiało go niezwykłe roztańczone światło, sunące w górę i w dół pnia, gdzie tylko kora była cieńsza — światło tak białe i oślepiające, że z trudem na nie patrzył. Chwilami zdawało mu się, że to tylko jedna, niewielka plamka światła, pędząca tak szybko, że rozjarzała cały pień. Chwilami zaś miał wrażenie, że całe drzewo tonie w blasku, pulsuje nim, jakby wewnątrz tkwił gotów do erupcji wulkan życia. Lśnienie sięgało wzdłuż konarów do najcieńszych gałązek, liście migotały, a rozmyte cienie małych pequeninos pełzały wewnątrz pnia zadziwiająco szybko. Całkiem jakby niewielka gwiazda znalazła sobie miejsce pod korą.

Gdy jednak Olhado przyzwyczaił się do pulsującego blasku, zauważył coś jeszcze — coś, czym zdumiewali się pequeninos. Drzewo okryło się kwiatami. Kwiaty opadały, a za nimi rosły już owoce — rosły w oczach.

— Myślałem — rzucił szeptem Olhado — że drzewa nie mogą rodzić owoców.

— Nie mogły — odparł Oracz. — Descolada je tego pozbawiła.

— Ale co to jest? Skąd światło pod korą? Dlaczego rosną owoce?

— Ojcowskie drzewo Człowiek mówi, że Ender przyprowadził nam swoją przyjaciółkę. Tę, którą nazywa Jane. Odwiedza wszystkie matczyne drzewa we wszystkich lasach. Ale nawet on nie wspomniał o owocach.

— Tak mocno pachną — westchnął Olhado. — Jak to możliwe, że tak szybko dojrzewają? Pachną tak mocno, słodko, aromatycznie… Wdychając zapach kwiatów, zapach dojrzewania, czuję niemal smak owocu.

— Pamiętam ten zapach — oznajmił Oracz. — Nie czułem go nigdy w życiu, bo żadne drzewo nie zakwitło i nie wydało owocu, ale znam go. Dla mnie pachnie życiem. Pachnie radością.

— Więc spróbuj. Popatrz: jeden już całkiem dojrzał, tutaj nisko. — Olhado uniósł rękę i zawahał się. — Mogę? — zapytał. — Czy mogę zerwać owoc matczynego drzewa? Nie dla mnie. Dla ciebie.

Zdawało się, że Oracz przytaknął całym ciałem.

— Proszę — szepnął.

Olhado chwycił błyszczący owoc. Czyżby zadrżał mu pod palcami? Czy to on sam zadrżał?

Ujął owoc, jędrny, ale coraz bardziej miękki, i szarpnął delikatnie. Owoc oderwał się łatwo. Olhado pochylił się i podał go Oraczowi. Pequenino skłonił się z szacunkiem, uniósł dar do warg, polizał, otworzył usta…

I ugryzł. Sok lśnił mu na wargach. Oblizał je starannie. Przeżuł. Połknął.

Inni pequeninos obserwowali go w napięciu. Wyciągnął do nich owoc. Podchodzili kolejno: bracia i żony, podchodzili i kosztowali.

A kiedy owoc się skończył, wspinali się na świetliste drzewo, by zrywać następne i dzielić się nimi, aż w końcu nie mogli jeść więcej. Wtedy zaczęli śpiewać. Olhado z dziećmi zostali przez noc, by ich słuchać. Mieszkańcy Milagre także słyszeli pieśń, wielu z nich wyruszyło o zmierzchu i podążając za blaskiem drzewa, odnalazło polanę, gdzie najedzeni smakującymi szczęściem owocami pequeninos śpiewali hymn radości. A drzewo uczestniczyło w ich szczęściu. Aiúa, której moc i płomień dały mu życie, tańczyła po nim, wzdłuż każdej ścieżki, tysiące razy na sekundę.

Tysiące razy na sekundę tańczyła w tym i wszystkich innych drzewach na każdym ze światów, gdzie rósł las pequeninos, a każde odwiedzone matczyne drzewo okrywało się kwiatami i owocami. Pequeninos jedli je, głęboko wdychali ich aromat i śpiewali. Była to stara pieśń, której sensu dawno zapomnieli, ale teraz poznali go na nowo i nie mogli już śpiewać innej. Była to pieśń pory kwitnienia i ucztowania. Tak długo żyli bez plonów, że zapomnieli już, czym są plony. Teraz zrozumieli, co dawno temu odebrała im descolada. Co zagubili, odnaleźli na nowo. A ci, którzy głodowali, nie znając nazwy dla swego głodu, zostali nakarmieni.