Czy Valentine miała rację? Czy ostateczny rezultat będzie dla niej inny niż dla kobiet, które także kochały i straciły? Potem się dowie. Ale teraz, dzisiaj, czuła jedynie mdlące brzemię żalu. Nie! — chciała zakrzyknąć. Nie, Ender, to nie była prawda, wciąż potrzebuję cię tutaj, czy to z poczucia obowiązku, czy z powodu przysięgi, wszystko jedno, bądź przy mnie, nikt nigdy nie kochał mnie jak ty i potrzebowałam tego, potrzebowałam ciebie, gdzie teraz jesteś, gdzie jesteś, kiedy ja tak bardzo cię kocham…
‹Odchodzi› oznajmiła Królowa Kopca.
‹Ale czy znajdzie drogę do innego ciała?› zapytał Człowiek. ‹Nie pozwól mu się zgubić !›
‹To już jego sprawa. Jego i Jane.›
‹Czy ona wie?›
‹Nieważne, gdzie się znajduje, nadal jest do niego dostrojona. Tak, wie. Już w tej chwili go szuka. Tak, już jest.›
Wyskoczyła z sieci, która tak łagodnie, tak delikatnie ją przyjęła. Wrócę, pomyślała, wrócę do was, ale nie zostanę długo. Krzywdzę was, kiedy jestem tu długo.
Przeskoczyła i znalazła się znowu przy tej znajomej aiúa, z którą od trzech tysięcy lat była spleciona. Wydawał się zagubiony, niespokojny. Tak: brakowało jednego z ciał. Tego starego. Dawnego, dobrze znanego kształtu. Ledwie się utrzymywał przy dwóch pozostałych. Nie miał korzenia ani kotwicy. W żadnym z nich nie czuł się u siebie. Był obcy we własnym ciele.
Zbliżyła się. Tym razem lepiej wiedziała, co robić. Tym razem podchodziła ostrożnie, nie brała niczego, co należało do niego. Nie próbowała odbierać własności. Tylko być blisko.
W swej niepewności rozpoznał ją. Wyrwany ze swego najstarszego domu, potrafił teraz zrozumieć, że tak, zna ją, zna od bardzo dawna. Zbliżył się do niej bez lęku. Tak, bliżej, bliżej.
Idź za mną.
Wskoczyła w ciało Valentine. Podążył za nią. Przemknęła przez nie, nie dotykając, nie smakując życia, było jego, on mógł go dotykać i smakować. Wyczuł jej kończyny, wargi i język. Otworzył oczy i spojrzał, myślał jej myśli, słyszał jej wspomnienia. Łzy w oczach, mokre policzki. Głęboka rana w sercu. Nie zniosę tego, pomyślał. To nie jest moje miejsce. Oni wszyscy chcą, żebym się wyniósł.
Ból szarpnął go i odepchnął. To miejsce było dla niego nieznośne.
Aiúa, która była kiedyś Jane, sięgnęła ostrożnie i dotknęła jednego punktu, pojedynczej komórki.
To go zaalarmowało, ale tylko na chwilę. Nie moje, pomyślał. Nie moje miejsce. Weź je sobie. Jest twoje, jeśli zechcesz.
Prowadziła go tu i tam w ciele, wciąż dotykając, opanowując je powoli, ale tym razem, zamiast z nią walczyć, oddawał je, rezygnował. Nie chcą mnie tutaj. Bierz je sobie. Baw się dobrze. Należy do ciebie. Nigdy nie było moje.
Czuła, jak ciało staje się nią coraz bardziej, komórki setkami, tysiącami przenosiły się od dawnego pana, który już ich nie chciał, do nowej władczyni, która je czciła. Poprzednio mówiła: „Jesteście moje”. Teraz krzyczała: „Należę do was!” A w końcu: „Jesteście mną”.
Zdumiewała ją zupełność tego ciała. Pojęła, że do tej chwili nigdy naprawdę nie była sobą. To, czym dysponowała przez wieki, było tylko instrumentem, nie jaźnią. Leżała wspomagana aparaturą, czekając na prawdziwe życie. Teraz przymierzała ramiona jak rękawy. Odkryła, że język i wargi poruszają się właśnie tak, jak powinny.
I wtedy, sącząc się w świadomość — kiedyś podzieloną między dziesiątki tysięcy myśli równocześnie — napłynęły wspomnienia, których nigdy jeszcze nie znała. Wspomnienia mowy ustami i oddechem. Wspomnienia widzenia oczami, słyszenia uszami. Wspomnienia spacerów i biegu.
A potem wspomnienia ludzi. Stała w tym pierwszym gwiazdolocie, patrzyła na pierwsze obrazy: Andrew Wiggin i jego twarz, kiedy ją zobaczył, kiedy spoglądał to na nią, to na…
Na Petera.
Ender.
Peter.
Zapomniała. Tak ją zajęła nowa jaźń, że zapomniała o zagubionej aiúa, która dała jej to wszystko. Gdzie on się podział?
Zginął, zginął. Nie ma go w drugim ciele, nigdzie go nie ma, jak mogła go zgubić? Od ilu sekund, minut, godzin go nie ma? Gdzie jest?
Wyskoczyła z ciała, z tej siebie, która nazywała się Val. Sondowała, szukała, ale nie mogła znaleźć.
Umarł. Straciłam go. Oddał mi to życie i nie mógł się już utrzymać, a ja zapomniałam i teraz go nie ma.
Wtedy przypomniała sobie, gdzie odszedł poprzednio. Kiedy ścigała go przez trzy ciała i kiedy w końcu odskoczył na chwilę, ten właśnie skok doprowadził ją do koronkowej sieci drzew. Oczywiście, zrobi to ponownie. Przejdzie w jedyne miejsce, do którego wcześniej trafił.
Podążyła za nim i rzeczywiście był, ale nie tam gdzie ona, nie wśród matczynych drzew ani nawet nie wśród ojcowskich. W ogóle nie wśród drzew. Nie, ruszył tam, gdzie ona wtedy nie chciała zaglądać, wzdłuż grubych jak liny splotów prowadzących do nich… Nie, nie do nich. Do niej. Królowej Kopca. Tej, której suchy kokon nosił ze sobą przez trzy tysiące lat, ze świata do świata, póki wreszcie nie znalazł dla niej domu. I teraz mogła odpłacić mu za ten dar, kiedy aiúa Jane szukała wzdłuż prowadzących ku niej splotów, tam go znalazła, niepewnego i zagubionego.
Poznał ją. Zadziwiające, że tak oderwany, jeszcze cokolwiek poznawał, ale ją poznał. I natychmiast podążył za nią. Tym razem nie poprowadziła go do ciała, które jej podarował, teraz należało do niej, nie: było nią. Powiodła go do innego ciała w innym miejscu.
Lecz on zachowywał się tak jak w tamtym, teraz jej ciele. Czuł się tu obco. Choć miliony aiúa tego ciała sięgały ku niemu, tęskniły za nim, pragnęły go, on cofał się przed nimi. Czyżby to, co zobaczył w tym drugim ciele, było dla niego tak straszne? Czy chodzi raczej o to, że to ciało jest Peterem, że dla niego reprezentuje wszystko, czego najbardziej się w sobie lęka? Nie chciał go wziąć. Było jego, ale nie chciał, nie mógł…
Ale musi. Prowadziła go dookoła, przekazując mu każdą cząstkę. To jest teraz tobą. Cokolwiek oznaczało dla ciebie przedtem, teraz już tym nie jest… Tutaj możesz być znowu zupełny, możesz być sobą.
Nie rozumiał jej, odcięty od ciała, do jakich myśli w ogóle był zdolny? Wiedział tylko, że to ciało nie jest tym, które kochał. Tamto już oddał.
Mimo to ciągnęła go, a on szedł za nią. Ta komórka, ta tkanka, ten organ, ta kończyna, są tobą, patrz, jak cię pragną, patrz, jak są ci posłuszne. I były posłuszne, aż w końcu zaczął odczuwać wrażenia ciała i myśleć myśli umysłu. Jane czekała, pilnowała, trzymała go tutaj, nakazywała zostać tak długo, aż zaakceptuje ciało. Widziała bowiem, że bez niej zrezygnuje, ucieknie. To nie jest moje miejsce, powtarzała bezgłośnie jego aiúa. Nie moje, nie moje…
Wang-mu oparła jego głowę na swoich kolanach, jęczała i płakała. Samoańczycy zebrali się wokół, by patrzeć na jej ból. Wiedziała, co to znaczy, kiedy upadł, kiedy stał się bezwładny, kiedy zaczęły mu wypadać włosy. Ender umarł gdzieś daleko i nie potrafił znaleźć drogi tutaj.
— Zginął! — szlochała. — Zginął!
Niewyraźnie słyszała samoańskie słowa Malu, a potem tłumaczenie Grace.
— Nie zginął. Przyprowadziła go tutaj. Bogini go przyprowadziła, ale on boi się zostać.
Jak może się bać? Peter się boi? Ender się boi? Śmieszne, w obu wypadkach. Nigdy nie był tchórzem. Czego mógłby się przestraszyć?