Nic nie mógł poradzić na to, co dzieje się w jego podświadomości — nie bardziej niż Novinha. Panował tylko nad tym, co robił w rzeczywistości, a teraz robił wszystko, by pokazać, że choćby Novinha nie wiem jak się starała, on nie pozwoli się odepchnąć. Choćby wyobrażała sobie, że bardziej od niej kocha Jane i swoje zaangażowanie w wielkie sprawy ludzkości, nie jest to prawda. Novinha była dla niego ważniejsza niż wszystko inne. Dla niej zrezygnuje ze wszystkiego. Dla niej zniknie za murami klasztoru. Będzie pielił zagony nie zidentyfikowanych roślin pod palącymi promieniami słońca. Dla niej.
Ale nawet to nie wystarczy. Uparła się, żeby zrobił to wszystko nie dla niej, ale dla Chrystusa. To już pech. Nie z Chrystusem brał ślub, i ona też nie. A przecież Bóg z pewnością jest zadowolony, gdy mąż i żona wszystko sobie oddają. Z pewnością tego właśnie Bóg oczekuje od ludzkich istot.
— Wiesz, że nie mam do ciebie żalu o śmierć Quima? — spytała, używając dawnego, rodzinnego przezwiska Estevão.
— Nie wiedziałem — odparł. — Ale cieszę się, że mi to mówisz.
— Z początku gniewałam się, choć wiedziałam, że to nierozsądne. Wyruszył, ponieważ chciał tego i był już zbyt dorosły, żeby rodzice mogli go powstrzymać. Jeśli ja nie mogłam, to jak ty byś zdołał?
— Nawet nie próbowałem — wyznał Ender. — Chciałem, żeby wyruszył. To było spełnienie marzeń jego życia.
— O tym też już wiem. To słuszne. Słuszne, że wyruszył i słuszne nawet, że zginął, ponieważ jego śmierć miała znaczenie. Prawda?
— Ocaliła Lusitanię przed holocaustem.
— I wielu doprowadziła do Chrystusa. — Zaśmiała się jak dawniej, głęboko, ironicznie. Nauczył się cenić ten śmiech, choćby dlatego że był tak rzadki. — Drzewa dla Jezusa — powiedziała. — Kto by pomyślał.
— Już teraz nazywają go świętym Stefanem od Drzew.
— To przedwczesne. Proces wymaga czasu. Najpierw musi zostać beatyfikowany. Cuda uzdrowienia muszą się zdarzyć przy jego grobie. Wierz mi, znam tę procedurę.
— W dzisiejszych czasach męczennicy nie zdarzają się często — przypomniał jej Ender.
— Będzie beatyfikowany. Będzie kanonizowany. Ludzie będą się modlić, żeby wstawił się za nimi u Chrystusa. I uda się, bo jeśli ktokolwiek zasłużyłby Chrystus go wysłuchał, to z pewnością twój syn Estevão.
Łzy pociekły jej po policzkach, choć znowu się roześmiała.
— Moi rodzice byli męczennikami i będą świętymi. Mój syn także. Pobożność przeskoczyła jedno pokolenie.
— A tak. Twoje pokolenie oddawało się egoistycznemu hedonizmowi.
Odwróciła się wreszcie i spojrzała na niego: ubrudzone ziemią, mokre od łez policzki, uśmiechnięta twarz, błyszczące oczy patrzące wprost w jego serce. Kobieta, którą kochał.
— Nie żałuję mojego cudzołóstwa — oświadczyła. — Jak Chrystus może mi wybaczyć, skoro nawet nie czuję skruchy? Gdybym nie sypiała z Libem, moje dzieci by nie istniały. Chyba Bóg nie potępi mnie za to?
— Jezus powiedział chyba: Ja, Pan wasz, wybaczę, komu wybaczę. Ale od was wymagam, byście wybaczyli wszystkim ludziom.
— Mniej więcej. Nie jestem biblistką. — Wyciągnęła rękę i musnęła palcem jego policzek. — Jesteś taki silny, Enderze.
Ale wyglądasz na zmęczonego. Jak możesz być zmęczony? Wszechświat ludzkich istot wciąż uzależniony jest od ciebie. A jeśli nawet nie jesteś własnością całej ludzkości, to z pewnością tej planety. Masz ocalić ten świat. Ale jesteś zmęczony.
— Gdzieś w głębi duszy na pewno jestem — przyznał. — A ty odebrałaś mi chęć życia.
— To dziwne. — Westchnęła. — Sądziłam, że odebrałam ci raczej jakiś nowotwór.
— Nie najlepiej potrafisz określić, Novinho, czego inni chcą i potrzebują od ciebie. Na ogół masz skłonność do działań, które najbardziej ranią i ich, i ciebie.
— Dlatego trafiłam tutaj, Enderze. Mam już dość podejmowania decyzji. Ufałam własnym sądom. Potem ufałam tobie. Darzyłam zaufaniem Liba, Pipa, ojca i matkę, Quima… A każdy z nich zawiódł mnie albo odszedł, albo… Nie, wiem, że ty nie odszedłeś i że to nie ty… Wysłuchaj mnie, Andrew, proszę. Problem nie w ludziach, którym ufałam, ale w tym, że żaden człowiek nie mógł dać mi tego, czego pragnęłam. A pragnęłam wybawienia. Rozumiesz? Potrzebowałam i nadal potrzebuję odpuszczenia win. I nie w twojej mocy jest, by mi je ofiarować. Wyciągasz do mnie ręce, które dają mi więcej, niż sam posiadasz, ale wciąż nie masz tego, czego mi trzeba. Tylko Zbawiciel, tylko Namaszczony, tylko On… Rozumiesz? Moje życie okaże się warte trudu, jeśli ofiaruję je dla Niego. I dlatego tu jestem.
— I pielisz.
— Myślę, że oddzielam dobre ziarno od plew — rzekła. — Ludzie dostaną więcej i lepszych ziemniaków, ponieważ usuwam chwasty. Teraz nie muszę być ważna ani nawet dostrzegana, żeby być zadowolona ze swego życia. Ale ty przychodzisz i przypominasz mi, że nawet znajdując szczęście, ranie kogoś.
— Wcale nie ranisz — zapewnił Ender. — Ponieważ przychodzę tu z tobą. Idę z tobą do Filhos. To małżeński zakon, a my jesteśmy małżeństwem. Beze mnie nie możesz do nich wstąpić, a potrzebujesz tego. Ze mną możesz. Czy możliwe jest prostsze rozwiązanie?
— Prostsze? — Pokręciła głową. — Zacznijmy od tego, że nie wierzysz w Boga. Co na to powiesz?
— Na pewno wierzę także w Boga — zapewnił z irytacją Ender.
— Tak, skłonny jesteś przyznać, że Bóg istnieje. Ale nie w tym rzecz. Widzisz, kiedy matka mówi synowi „wierzę w ciebie”, nie stwierdza, że on istnieje… co warta jest taka wiara… Mówi, że wierzy w jego przyszłość, ufa, że uczyni wszelkie dobro, jakie jest mu przeznaczone. Składa w jego ręce przyszłość. Tak w niego wierzy. A ty nie wierzysz w Chrystusa w ten sposób, Andrew. Wciąż wierzysz w siebie. W innych ludzi. Wysłałeś te młode surogaty, te dzieci, które przywołałeś podczas swojej podróży do piekła… Może i jesteś teraz przy mnie, w tych murach, ale twoje serce wraz z nimi bada planety i próbuje zatrzymać flotę. Niczego nie zostawiasz Bogu. Nie wierzysz w Niego.
— Przepraszam cię, ale gdyby Bóg sam chciał wszystko załatwić, to po co w ogóle nas stwarzał?
— A tak, przypominam sobie. Jedno z twoich rodziców było heretykiem i z pewnością stąd biorą się te twoje dziwaczne idee.
Dawniej często tak żartowali, ale teraz żadne się nie uśmiechnęło.
— Wierzę w ciebie — oznajmił Ender.
— Ale radzisz się Jane.
Wyjął z kieszeni i pokazał jej klejnot z kilkoma bardzo cienkimi przewodami. Jak błyszczący delikatny organizm wyrwany spośród wodorostów płytkiego morza. Przez chwilę patrzyła nie rozumiejąc, aż nagle uświadomiła sobie, co to jest. Spojrzała na ucho męża, gdzie przez wszystkie lata znajomości tkwił klejnot łączący go z Jane, ożywionym programem komputerowym, jego najstarszą, najdroższą, najwierniejszą przyjaciółką.
— Andrew, nie… Chyba nie dla mnie…
— Nie mógłbym uczciwie stwierdzić, że zamknąłem się w tych murach, gdyby Jane wciąż szeptała mi do ucha. Rozmawiałem z nią. Wytłumaczyłem. Ona rozumie. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Ale już nie towarzyszami.
— Och, Andrew… — Novinha szlochała teraz otwarcie. Objęła go i przytuliła. — Gdybyś to zrobił przed laty, choćby przed kilkoma miesiącami…
— Może i nie wierzę w Chrystusa tak samo jak ty — rzekł Ender. — Ale czy nie wystarczy, że wierzę w ciebie, a ty wierzysz w Niego?
— Nie tutaj jest twoje miejsce, Andrew.
— Bardziej tutaj niż gdziekolwiek indziej, jeśli ty tu jesteś. Nie tyle świat mnie zmęczył, ile decydowanie. Mam dość prób rozwiązywania spraw.