Lands nie wahał się, kiedy mu zaproponowano dowództwo Floty Lusitańskiej. Od początku lotu codziennie poświęcał sporo czasu na studiowanie nielicznych dostępnych informacji o Enderze Ksenobójcy. Chłopiec nie wiedział, oczywiście, że przez ansible kieruje prawdziwą flotą ludzi, wierzył, że podlega brutalnemu i rygorystycznemu programowi symulacji treningowych. Mimo to w kluczowej chwili podjął właściwą decyzję — użył broni, której zakazano mu używać przeciwko planetom, i w ten sposób zniszczył ostatni ze światów robali. Tak zażegnał groźbę dla ludzkości. Było to prawidłowe działanie, jakiego wymagała sztuka wojenna. I chłopca słusznie uznano za bohatera.
Ale w krótkim czasie zbrodnicza książka o Królowej Kopca odmieniła opinię publiczną. Ender Wiggin, i tak praktycznie na wygnaniu jako gubernator nowej kolonii planetarnej, zniknął całkowicie z kart historii, a jego imię stało się synonimem wymordowania łagodnych, pokojowych i nie rozumianych istot.
Jeśli mogli zwrócić się przeciw człowiekowi w tak oczywisty sposób niewinnemu jak Ender Wiggin, to co pomyślą o mnie? — zastanawiał się ciągle Lands. Robale były brutalnymi, bezdusznymi zabójcami, z flotyllami okrętów wyposażonych w niszczycielską moc. Tymczasem ja mam unicestwić prosiaczki, które też zabijały, ale w mikroskopijnej skali: paru naukowców, którzy mogli przecież naruszyć jakieś tabu. Prosiaczki z pewnością nie posiadają — teraz ani w przewidywalnej przyszłości — środków, pozwalających oderwać się od rodzinnej planety i zagrozić ludzkiej dominacji w kosmosie.
Mimo to Lusitania była równie groźna jak robale… Może nawet bardziej. Na jej powierzchni szalał wirus, zabijający każdego zarażonego człowieka — chyba że ofiara do końca życia będzie przyjmować stałe dawki coraz mniej skutecznego antidotum. Co więcej, wirus był zdolny do bardzo szybkiej adaptacji.
Dopóki wirus działał jedynie na Lusitanii, niebezpieczeństwo nie było wielkie. Ale wtedy dwójka aroganckich naukowców — akta prawne wskazywały ksenologów, Marcosa „Mira” Vladimira Ribeirę von Hesse i Ouandę Quenhattę Figueirę Mucumbi — naruszyła regulamin ludzkiej kolonii, dostarczając prosiaczkom nielegalnej techniki i bioform. Gwiezdny Kongres zareagował właściwie, wzywając przestępców przed sąd na innej planecie. Oczywiście, podlegaliby kwarantannie, ale lekcja byłaby surowa i szybka. Nikt więcej na Lusitanii nie próbowałby naruszać mądrych praw, broniących ludzkość przed rozprzestrzenieniem wirusa descolady. Kto mógł odgadnąć, że taka maleńka kolonia ośmieli się zbuntować przeciw Kongresowi i odmówić aresztowania oskarżonych? Od tej chwili nie było innego wyboru niż wysłanie floty i zniszczenie Lusitanii. Dopóki bowiem trwała rewolta, zbyt wielkie było ryzyko, że kosmoloty odlecą z planety i poniosą straszliwą zarazę reszcie ludzkości.
Wszystko jasne. Ale Lands wiedział, że kiedy tylko minie niebezpieczeństwo, kiedy wirus descolady przestanie istnieć, ludzie zapomną o niedawnym zagrożeniu. I zaczną się rozczulać nad śmiercią prosiaczków, nieszczęsnej rasy ofiar bezlitosnego admirała Bobby’ego Landsa. Nad Drugim Ksenocydem.
Lands nie był człowiekiem pozbawionym uczuć. Wiedza, że będzie znienawidzony, nie pozwalała mu zasnąć. Nie cieszył się obowiązkiem, jaki spoczął na jego barkach — nie lubił przemocy i łamała mu serce myśl o zniszczeniu nie tylko prosiaczków, ale też wszystkich ludzi na Lusitanii. Nikt we flocie nie wątpił, że ma opory wobec tego, co musi uczynić, ale nikt też nie mógł wątpić, że wykona zadanie.
Gdyby tylko znalazło się jakieś wyjście, myślał uparcie. Gdyby tylko po wyjściu w czas rzeczywisty Kongres przysłał wiadomość, że odkryto jakieś normalne lekarstwo albo działającą szczepionkę przeciwko descoladzie. Cokolwiek, co wykaże, że niebezpieczeństwo minęło. Co pozwoli, by system DM pozostał nie uzbrojony w wyrzutni na statku flagowym.
Jednak takich pragnień nie mógł nawet nazywać nadzieją. Nie było żadnej szansy. Nawet gdyby na Lusitanii wynaleziono lekarstwo, jak mogliby o tym zawiadomić? Nie, Lands musi z pełną świadomością powtórzyć to, co Ender uczynił w poczuciu niewinności. I tak postąpi. Poniesie konsekwencje. Spojrzy w twarz oskarżycielom. Gdyż będzie wiedział, że to, co zrobił, zrobił dla dobra całej ludzkości, wobec tego jakie ma znaczenie, czy będzie podziwiany, czy też niesprawiedliwie znienawidzony?
Gdy tylko przywrócono łączność, Yasujiro Tsutsumi wysłał wiadomości, po czym udał się na dziewiąte piętro, do ansibli. Czekał zalękniony. Jeśli rodzina uzna, że jego pomysł wart jest dyskusji, zażądają konferencji w czasie rzeczywistym. Nie powinni na niego czekać. A jeśli odpowiedzią będzie nagana, chciał przeczytać ją pierwszy, by podwładni i koledzy na Boskim Wietrze dowiedzieli się o tym od niego, a nie z plotek powtarzanych za plecami.
Czy Aimaina Hikari zdawał sobie sprawę, o co prosi Yasujiro? Młody człowiek dopiero zaczynał karierę. Gdyby mu się powiodło, zacząłby podróżować ze świata do świata jako jeden z elitarnej kasty menedżerów, wyrwanych ze strumienia czasu i wysłanych w przyszłość dzięki efektowi dylatacji czasu lotów kosmicznych. Gdyby uznano, że się nie nadaje, przesunięto by go w bok lub w dół drabiny organizacyjnej — tutaj, na Boskim Wietrze. Nigdy by nie opuścił planety i wciąż widziałby litość tych, którzy wiedzieli, że nie zdołał wznieść się z krótkiego życia w wieczny swobodny lot klasy dyrektorów.
Aimaina zapewne zdawał sobie z tego sprawę. Choć gdyby nawet nie wiedział, jak niepewna jest pozycja Yasujiro, odkrycie tego na pewno by go nie powstrzymało. Ocalić obcą rasę przed niesłusznym unicestwieniem — to czyn wart poświęcenia jednej czy drugiej kariery. Co Aimaina mógł poradzić, że to nie jego kariera legnie w gruzach? Yasujiro czuł się zaszczycony, że mistrz właśnie jego wybrał, że uznał go za dość mądrego, by dostrzec moralne niebezpieczeństwo dla ludu yamato, i dość odważnego, by działać w oparciu o tę wiedzę, nie dbając o cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić.
Taki zaszczyt… Yasujiro miał nadzieję, że to mu wystarczy, kiedy straci wszystko inne. W przypadku odmowy zarnierzał opuścić korporację Tsutsumi. Nie mógłby zostać, gdyby nie podjęli działań w celu odwrócenia niebezpieczeństwa. I nie mógłby zachować milczenia. Przemówi i oskarży także ród Tsutsumi. Nie będzie im groził, gdyż rodzina słusznie traktowała wszelkie groźby z pogardą. Po prostu będzie mówił. Wtedy, za tę nielojalność, postarają się go zniszczyć. Żadna firma go nie zatrudni. Żadne państwowe stanowisko nie pozostanie długo w jego rękach. Nie żartował, mówiąc Aimainie, że u niego zamieszka. Kiedy Tsutsumi postanowili kogoś ukarać, złoczyńca mógł tylko powierzyć się łasce przyjaciół — jeśli miał jeszcze przyjaciół, nie przestraszonych gniewem Tsutsumi.
Yasujiro czekał i czekał, godzina po godzinie, a w jego myślach rozgrywały się kolejne scenariusze. Nie mogli przecież zignorować listu. Na pewno już teraz czytają go i dyskutują.
Wreszcie zasnął. Obudziła go operatorka ansibla — kobieta, która przyszła na dyżur, kiedy już spał.
— Czy jest pan szanownym Yasujiro Tsutsumi?
Dyskusja już trwała, mimo najlepszych chęci w końcu naprawdę się spóźnił. Koszt takiej konferencji w czasie rzeczywistym był oszałamiający, nie wspominając nawet o niewygodzie. W nowym systemie komputerowym każdy uczestnik musiał się zjawić przy ansibl,; rozmowa byłaby niemożliwa, gdyby między każdym komentarzem i repliką musieli przeczekiwać wbudowane opóźnienie.