I chociaż nie przyszło na świat dziecko, które miałoby wpisane imię Endera jako ojca na świadectwie urodzenia, tutaj stał się ojcem. Ojcem dzieci Novinhy. W pewnym sensie samej Novinhy również. Młodej kopii Valentine. Jane, pierwszego potomka związku między rasami, teraz jasnej i pięknej istoty żyjącej w matczynych drzewach, w sieciach komputerowych, w filotycznych splotach ansibli i w ciele, które kiedyś należało do Endera, a dawniej w pewien sposób i do Valentine, gdyż pamiętała, że widziała tę twarz w lustrze i nazywała swoją.
Został też ojcem nowego człowieka, Petera. To już nie ten sam Peter, który pierwszy raz wysiadł ze statku. Nie ten cyniczny, złośliwy, najeżony chłopak, pełen arogancji i wrzący gniewem. Stał się całością. Tkwiła w nim spokojna mądrość lat, choć płonął słodkim ogniem młodości. Znalazł kobietę, dorównującą mu inteligencją, zaletami i wigorem. Miał przed sobą normalne życie jako mężczyzna. Prawdziwy syn Endera… Jeśli ze swego życia nie uczyni czegoś tak dogłębnie zmieniającego świat, jak życie Endera, to w każdym razie będzie szczęśliwszy. Ender nie chciałby dla niego nic więcej, ale i nic mniej. Zmienianie świata jest dobre dla tych, którzy chcą widzieć swoje nazwisko w książkach. Ale być szczęśliwym — to zadanie dla tych, którzy wypisują swe imię w sercach innych i którzy serca innych uważają za najdroższy skarb.
Valentine, Jakt i ich dzieci zebrali się na werandzie domu. Wang-mu czekała tam samotnie.
— Zabierzecie mnie ze sobą? — spytała.
Valentine podała jej ramię. Jak nazwać nasze powinowactwo? — pomyślała. Przyszła żona bratanka? Nie, „przyjaciel” to lepsze określenie.
Plikt Mówiła o śmierci Endera elokwentnie i dosadnie. Dobrze poznała nauki mistrza mówców. Nie traciła czasu na drobiazgi. Zaczęła od jego wielkiej zbrodni, tłumacząc, co Ender myślał wtedy i potem, kiedy odkrywał kolejne warstwy prawdy.
— Takie było jego życie — powiedziała. — Obierał cebulę prawdy. Lecz w przeciwieństwie do większości z nas wiedział, że wewnątrz nie kryje się złote jądro. Są tylko kolejne warstwy iluzji i niezrozumienia. Najważniejsze jednak było poznanie wszystkich błędów, wszystkich usprawiedliwień, pomyłek, zafałszowanych wniosków, by potem nie znaleźć, ale stworzyć jądro prawdy. Zapalić świecę prawdy tam, gdzie żadnej prawdy nie można znaleźć. Taki dar Ender nam ofiarował: wolność od iluzji, że jakieś wyjaśnienie może kiedyś zawrzeć odpowiedź ostateczną na wszystkie wieki, dla wszystkich słuchaczy. Zawsze jest i zawsze zostanie jeszcze coś do poznania.
Plikt mówiła dalej, przytaczała epizody i wspomnienia, anegdoty i dosadne powiedzonka. Zebrani śmiali się, płakali i śmiali znowu, wiele razy milkli, porównując te opowieści z własnym życiem. Jakże jestem podobny do Endera, myśleli czasem, a zaraz potem: Dzięki Bogu, że moje życie jest inne.
Valentine jednak znała historie, które nie miały być opowiedziane, ponieważ nie znała ich Plikt, a w każdym razie nie mogła ich znaleźć w pamięci. Nie były ważne. Nie objawiały ukrytej prawdy. Były pianą wspomnień ze wspólnie spędzonych lat. Rozmowy, kłótnie, chwile zabawne i smutne na dziesiątkach planet i w rejsach między nimi. A u podłoża wszystkich, wspomnienia dzieciństwa. Dziecko na rękach matki Valentine. Ojciec podrzucający go w górę. Pierwsze słowa, dziecinne paplanie… Zwykłe „gu gu” Enderowi nie wystarczało, potrzebował więcej sylab: „Didul didul”, „Uagada uagada”. Dlaczego zapamiętałam to jego gaworzenie?
Śliczne dziecko, spragnione życia: dziecinne łzy po upadku… śmiech z najzwyklejszych rzeczy: śmiech z powodu piosenki, śmiech na widok ukochanej twarzy, śmiech, ponieważ życie było wtedy dobre i czyste, i nic nie sprawiało bólu. Otaczały go miłość i nadzieja. Dłonie, których dotykał, były silne i czułe, mógł im ufać. Och, Enderze, pomyślała Valentine. Tak żałuję, że nie mogłeś nadal przeżywać tych radości. Ale to niemożliwe. Przychodzi mowa ze swymi kłamstwami, groźbami, okrucieństwem i rozczarowaniem. Zaczynasz chodzić, a to wyprowadza cię spod osłony rodzinnego domu. Aby zachować tę dziecięcą radość, musiałbyś umrzeć jako dziecko albo żyć jak ono, nie stając się mężczyzną, nie dorastając. Dlatego mogę opłakiwać zagubione dziecko, ale nie żałować, że zastąpił je dobry człowiek, cierpiący i rozdarty sumieniem, który jednak był czuły dla mnie i innych, i którego ja także prawie znałam. Prawie…
Pozwoliła, by popłynęły łzy wspomnień; słowa Plikt oblewały ją, poruszały niekiedy, a czasem nie poruszały, ponieważ wiedziała o Enderze więcej niż inni i tracąc go, najwięcej straciła. Więcej nawet niż Novinha, siedząca z przodu między swoimi dziećmi. Valentine zobaczyła, jak Miro obejmuje matkę ramieniem, cały czas ściskając dłoń Jane. Zauważyła, jak Ela tuli się do Olhada i jak w pewnym momencie całuje jego dłoń, jak zapłakany Grego opiera głowę na ramieniu surowej Quary, a siostra tuli go i pociesza. Oni także kochali Endera, także go znali, ale w rozpaczy wspierali się na sobie, mieli siły, by sobie wzajemnie pomagać, gdyż Ender był kiedyś członkiem rodziny i uleczył ich, a przynajmniej otworzył drogę do ozdrowienia. Novinha przeżyje, może wyrośnie z gniewu na życie i na jego brutalne sztuczki. Strata Endera nie była najgorszym, co się jej przydarzyło, może nawet najlepszym, bo sama pozwoliła mu odejść.
Valentine popatrzyła na pequeninos, niektórzy siedzieli między ludźmi, inni z boku, osobno. Dla nich miejsce pochówku skromnych szczątków Endera było podwójnie święte: między drzewami Korzeniaka i Człowieka, gdzie Ender przelał krew pequenino, by przypieczętować pakt między rasami. Dzisiaj wiele zawiązało się przyjaźni między ludźmi i pequeninos, choć wiele pozostało lęków i wrogości. Jednak zbudowano już mosty, niemałą zasługę położyła tu książka Endera, dająca pequeninos nadzieję, że kiedyś jakiś człowiek zdoła ich zrozumieć. Ta nadzieja podtrzymywała ich, aż pewnego dnia — z Enderem — stała się prawdą.
W pewnej odległości siedziała nieruchoma robotnica, w pobliżu niej nie zajął miejsca ani człowiek, ani pequenino. Była tylko parą oczu. Jeśli Królowa Kopca rozpaczała po Enderze, zachowywała to dla siebie. Na zawsze pozostanie tajemnicza, chociaż Ender kochał ją także, przez trzy tysiące lat był jej jedynym przyjacielem i obrońcą. W pewnym sensie również zaliczała się do jego dzieci, adoptowanych dzieci, dorastających pod jego opieką.
Plikt skończyła po zaledwie trzech kwadransach. Zakończyła po prostu:
— I chociaż aiúa Endera nadal żyje, jak żyją, nie ginąc, wszystkie aiúa, to człowiek, którego znaliśmy, porzucił nas. Jego ciało zniknęło, a te elementy jego życia i pracy, jakie w siebie przyjmiemy, nie należą już do niego. Są nami, są tkwiącą w nas myślą Endera, tak jak nosimy w sobie także naszych przyjaciół i nauczycieli, naszych ojców i matki, kochanków i dzieci, rodzeństwo, a nawet obcych patrzących na świat naszymi oczami i pomagających nam określić jego sens. Widzę w was Endera patrzącego na mnie. Wy widzicie we mnie Endera patrzącego na was. A przecież nikt z nas nie jest nim naprawdę, każdy jest tylko sobą, a razem jesteśmy grupą obcych podążających własnymi drogami. Przez jakiś czas szliśmy drogą razem z Enderem Wigginem. Pokazał nam rzeczy, których inaczej moglibyśmy nie dostrzec. Ale teraz droga biegnie dalej bez niego. W końcu nie był nikim więcej niż każdy inny człowiek. Ale też nikim mniej.
I koniec. Żadnej modlitwy — wszystkie modlitwy zmówiono przed jej wystąpieniem, albowiem biskup nie zamierzał dopuścić, by ten niereligijny rytuał Mowy stał się częścią nabożeństwa Świętej Matki Kościoła. Płacze też się odbyły, żal uległ oczyszczeniu. Powstali z ziemi: starsi trochę sztywno, dzieci gwałtownie — biegały i krzyczały, by nadrobić długi czas bezruchu. To także był dobry sposób, aby pożegnać Endera Wiggina.