Kiedy powstały już trzy pierwsze rozdziały tej powieści, stojąc przy kasie w księgarni News and Novels w Greensboro, w Karolinie Północnej, zobaczyłem na półce samotny egzemplarz małej książeczki pod tytułem: „Japan, the Ambiguous, and Myself” (Japonia, dwuznaczność i ja). Autor: Kenzaburo Oe. Nie szukałem go, ale on mnie znalazł. Kupiłem tę książkę i zaniosłem do domu.
Przez dwa dni leżała nie otwierana. Potem nadeszła bezsenna noc, kiedy powinienem zacząć pisać rozdział czwarty, gdzie Peter i Wang-mu po raz pierwszy spotykają się z japońską kulturą na planecie Boskiego Wiatru (w mieście, które nazwałem Nagoya, ponieważ w tym właśnie japońskim mieście mój brat Russell pracował jako mormoński misjonarz w latach siedemdziesiątych). Zobaczyłem książkę Oe, sięgnąłem po nią, otworzyłem i przeczytałem pierwszą stronę. Na początku Oe opowiada o swoich długotrwałych związkach ze Skandynawią, rozpoczęły się, kiedy w dzieciństwie przeczytał tłumaczenie (a raczej opowiadanie po japońsku) cyklu skandynawskich historii o postaci imieniem Nils.
Natychmiast przerwałem lekturę, ponieważ nigdy nie przyszło mi do głowy, że istnieją podobieństwa między Skandynawią a Japonią. Ale kiedy trafiłem już na taką sugestię, natychmiast zrozumiałem, że Skandynawowie i Japończycy byli narodami pogranicza. Weszli do świata cywilizowanego w cieniu (czy może oślepieni blaskiem) kultury dominującej.
Zastanowiłem się nad innymi kulturami pogranicza — Arabami, którzy odkryli ideologię, dającą im siłę, by zawojować górujący cywilizacyjnie świat rzymski, Mongołami, którzy zjednoczyli się na czas dostatecznie długi, by podbić Chiny, a potem dać się im wchłonąć, Turkami, którzy z granic świata islamu przedarli się do jego serca, następnie pokonali resztki rzymskiego imperium, a jednak znowu stali się ludem pogranicza, żyjącym w cieniu Europy. Narody te, nawet gdy władały cywilizacjami, w których cieniu kiedyś tkwiły, nie potrafiły otrząsnąć się z poczucia nieprzynależności, z obawy, że ich kultura jest nieodwracalnie niższa i wtórna. W rezultacie byli zbyt agresywni i zachłanni, rozrastając się poza granice, których mogli bronić, i zbyt niepewni siebie, przez co rezygnowali ze wszystkiego, co w ich kulturze było świeże i dobre, zachowując tylko zewnętrzne pozory niezależności. Na przykład władający Chinami Manchu udawali, że utrzymują dystans od ludu, którym rządzili, aby nie dać się wchłonąć przez pożerającą wszystko paszczę chińskiej kultury. Jednak wynikiem tego nie była dominacja Manchu, ale ich nieunikniona marginalizacja.
Prawdziwych narodów centralnych nie było w historii wiele. Jednym z nich są Egipcjanie. Egipt pozostał cywilizacją centrum, póki nie podbił go Aleksander, nawet wtedy zachował część swej „centralności” — do czasów, kiedy opanowała go potężna religia islamu. Inną cywilizacją centrum mogła się stać Mezopotamia, jednak miasta mezopotamskie, w przeciwieństwie do egipskich, nie zdołały się zjednoczyć i opanować rubieży. W rezultacie terytorium wciąż było podbijane przez kolejne ludy pogranicza. Mezopotamia miała dość siły, by kulturowo wchłaniać najeźdźców, ale wreszcie stała się peryferyjną prowincją, przekazywaną sobie przez Rzymian i Fartów.
Podobnie jak w przypadku Egiptu, jej rola w centrum skończyła się z nadejściem islamu.
Chiny stosunkowo późno stały się cywilizacją centralną, odniosły jednak niezwykłe sukcesy. Droga do jedności była długa i krwawa, ale raz osiągnięta jedność przetrwała — jeśli nie polityczna, to na pewno kulturowa. Władcy Chin, jak władcy Egiptu, starali się zapanować nad rubieżami, ale — znowu podobnie jak Egipt — rzadko próbowali i nigdy im się nie udało na długo zapanować nad prawdziwie obcym ludem.
Przejęty tym pomysłem i innymi, które się z niego rodziły, wymyśliłem rozmowę między Wang-mu i Peterem, w której Wang-mu tłumaczy pojęcie ludów centrum i pogranicza. Usiadłem przy komputerze i zanotowałem ten pomysł. Wśród zapisków znalazł się poniższy fragment:
Ludy centrum nie obawiają się utraty tożsamości. Zakładają, że wszyscy inni chcą być do nich podobni, bo stworzyli najwyższą cywilizację, a pozostałe to nędzne imitacje albo chwilowe pomyłki. Ta arogancja, choć to dziwne, prowadzi do skromności: nie puszą się, nie przechwalają, nie używają przemocy, ponieważ nie muszą dowodzić swej wyższości. Zmieniają się bardzo powoli, zawsze udając, że żadne zmiany nie zachodzą.
W przeciwieństwie do nich ludy pogranicza wiedzą, że nie są najwyżej rozwiniętą cywilizacją. Czasem napadają, grabią i pozostają, by rządzić — jak wikingowie, Mongołowie, Turcy, Arabowie. Czasami przechodzą radykalną transformację, by podjąć współzawodnictwo — Grecy, Rzymianie, Japończycy. A czasem pozostają zacofani. Ale kiedy się rozwijają, są nie do zniesienia, ponieważ czują się niepewni. Muszą zatem przechwalać się i sprawdzać bez przerwy — dopóki nie poczują się ludem centralnym. Niestety, to uspokojenie staje się ich porażką, ponieważ mimo wszystko nie są kulturą centrum, a przekonanie o tym nie zmienia faktów. Zwycięskie kultury pogranicza nie przeżywają długo, jak Egipt czy Chiny, ale zanikają, jak Arabowie, Turcy, wikingowie i Mongołowie po swych tryumfach.
Japończycy stali się trwałą cywilizacją pogranicza.
Snułem też spekulacje na temat Ameryki, zbudowanej przez uciekinierów z cywilizacji pogranicza, ale zachowującej się jak cywilizacja centrum, opanowująca (brutalnie) swoje rubieże, jednak tylko przelotnie flirtująca z ideą imperium i zadowolona z bycia środkiem świata. Ameryka przejawiała — przynajmniej przez pewien czas — podobną arogancję jak Chińczycy: wiarę, że cały świat chce być taki jak my. Zacząłem się zastanawiać, czy — podobnie jak w przypadku islamu — to jakaś przejmująca idea przekształciła lud pogranicza w lud centrum. Arabowie utracili władzę nad ośrodkiem kultury islamskiej, opanowanym przez Turków, może więc oryginalna angielska kultura Ameryki straciła znaczenie i zaadaptowała się, gdy równocześnie potężny naród amerykański pozostawał w centrum. Ten pomysł wciąż mnie interesuje, choć jego prawdziwości nie jestem w stanie ocenić, jako że większość faktów poznamy dopiero w przyszłości, teraz możemy je tylko zgadywać. Ale wciąż teoria kultur pogranicza i kultur centrum pozostaje intrygująca, wierzę w nią do tego stopnia, że ją rozumiem.
Kiedy spisałem notatki, zacząłem pracować nad tekstem. Doprowadziłem Petera i Wang-mu do posiłku w restauracji i miałem już plany ich pierwszego spotkania z Japończykiem. Jednak była czwarta rano. Moja żona, Kristine, wstała do płaczącej Ziny, naszej rocznej córeczki. Przeczytała napisany fragment. Kładłem się już spać i ona także się zdrzemnęła, ale potem opowiedziała mi sen, jaki miała w tej krótkiej chwili. Śniła, że Japończycy z Boskiego Wiatru noszą popioły swych przodków w szkatułkach czy amuletach na szyi. Peter czułby się niepewnie, gdyż miał tylko jednego przodka i musiał umrzeć, kiedy umrze ów przodek. Natychmiast zrozumiałem, że muszę wykorzystać ten pomysł, położyłem się do łóżka, wziąłem książkę Oe i zacząłem czytać.
Wyobraźcie sobie moje zdumienie, kiedy po pierwszym fragmencie dotyczącym związku ze Skandynawią, Oe zajął się analizą japońskiej kultury i literatury, wprost rozwijając myśli, jakie przyszły mi do głowy po lekturze początkowych, na pozór oderwanych akapitów o Nilsie. On, człowiek, który studiował i badał peryferyjne (albo: z pogranicza) ludy Japonii, zwłaszcza kulturę Okinawy, doszedł do wniosku, że Japonii zagraża utrata centrum. Poważna literatura japońska, twierdził, upada właśnie dlatego, że japońscy intelektualiści „akceptują” i „podają” zachodnie idee — nie dlatego że w nie wierzą, ale skuszeni modą. Równocześnie ignorują wspaniałe idee yamato (czyli tradycyjnej japońskiej kultury), które dałyby Japonii siłę, by stać się samodzielnie cywilizacją centrum. Oe użył nawet słów „centrum” i „pogranicze” w zdaniu: