Powojenni pisarze szukali innej drogi, która jednak poprowadziłaby Japonię do miejsca w świecie nie w jego centrum, lecz na pograniczu.
Jego wnioski różniły się od moich, ale koncepcja świata, złożonego z centrów i pogranicza, zgadzała się doskonale.
Poglądy Oe na literaturę przyjąłem do siebie, ponieważ — jak on — także jestem elementem kultury „pogranicza”, która „akceptuje” bądź „podaje” idee kultury dominującej i której zagraża utrata dążenia do bycia centrum. Mówię tu o kulturze mormonów — zrodziła się na pograniczu Ameryki i od dawna już jest bardziej amerykańska niż mormońska. Tak zwana „poważna” literatura w kulturze mormonów składa się wyłącznie z imitacji — na ogół nędznych, choć czasem całkiem przyzwoitej jakości — „poważnej” współczesnej literatury amerykańskiej, a ta jest dekadencka, wtórna i beznadziejnie powierzchowna; nie ma czytelników, którzy wierzyliby i przejmowali się jej opowieściami, nie ma publiczności zdolnej do rzeczywistej przebudowy społeczeństwa. I, jak Oe — załóżmy, że poprawnie zrozumiałem Oe w tej kwestii — dostrzegam odkupienie (a może powstanie) prawdziwej mormońskiej literatury jedynie na drodze odrzucenia modnie „poważnej” (a w istocie pustej) literatury amerykańskiej i zastąpienie jej taką, która spełnia kryteria Oe dla junbungaku:
Rolą literatury — na tyle, na ile człowiek jest istotą historyczną — jest stworzenie modelu epoki współczesnej, obejmującego też przeszłość i przyszłość, a także modelu społeczeństwa żyjącego w tej epoce.
„Poważna” literatura mormońska nigdy nie próbowała modelować ludzi żyjących w naszej kulturze i w naszych czasach. A raczej próbowała, ale nigdy od wewnątrz; domyślny autor (by użyć terminu Wayne’a Bootha) zawsze pozostawał sceptyczny i na zewnątrz, zamiast krytyczny i wewnątrz. Głęboko wierzę, że prawdziwie narodowej literatury nigdy nie stworzą ci, których wartości pochodzą z zewnątrz narodowej kultury.
Ja jednak nie tworzę wyłącznie ani nawet przede wszystkim literatury mormońskiej. Jestem też, na dobre i złe, amerykańskim pisarzem tworzącym amerykańską literaturę dla amerykańskiego czytelnika (choć mam nadzieję, że pewne jej wartości wykraczają poza moją „amerykańskość” i „mormoń-skość”, przemawiając do ludzi z wielu kultur). Jednak od samego początku mojej kariery odrzuciłem „poważną” literaturę jako gatunek mało obiecujący. Nie miałem nic do opowiedzenia ludziom czytającym taką literaturę — nie są otwarci na przemiany, więc mówienie do nich to tylko strata czasu. Tylko jedna literacka społeczność w Ameryce była nie tylko otwarta, ale wręcz złakniona takich opowieści zmieniających świat — i była nią społeczność science fiction.
Można stwierdzić, jak sam to czyniłem w innym miejscu, że science fiction to nie tylko styl komercyjny (choć to także), ale też „nie zauważona rewolucja” literatury anglojęzycznej, jaka nastąpiła po modernistach. Jednak modernizm pozostał na ołtarzach — czy raczej w grobowcach, na podobieństwo zwłok Lenina na Kremlu — amerykańskich uniwersytetów, z niepodważalnym kanonem i ideami wciąż dominującymi, mimo pseudorewolucji postmodernizmu, minimalizmu i innych nieudanych prób odzyskania znaczenia. Tymczasem science fiction ulegała prawdziwym przemianom, pojawiali się w niej falami nowi, całkiem odmienni pisarze. W ostatnich latach zatruli ją ci, co wierzą, że science fiction będzie dobra tylko wtedy, gdy stanie się równie elitarna, niezrozumiała i nieistotna jak „poważna” literatura amerykańska. Na szczęście nie straciła swej elastyczności: to wciąż jedyna literacka społeczność w Ameryce, gdzie prawdziwie nowe i niezwykłe idee można przedstawić do rozważenia publiczności, chcącej doznać przemiany. Oczywiście, science fiction, w tym moja, często pisana jest szczerze, ale źle; podobnie jak zbliżony odsetek dzieł zwykłej literatury. Jednak w przeciwieństwie do niej, science fiction daje swoim twórcom przynajmniej szansę wpływu na społeczność Ameryki. Może się to dziać na poziomie powierzchownym, jak w niezmiennie prymitywnym, lecz bardzo modnym cyberpunku, a może też sięgać głębiej, do korzeni amerykańskiej kultury. I poza nią. Gdyż science fiction, twór przede wszystkim amerykański (choć jej korzenie sięgają do Verne’a i Wellsa, Francuza i Anglika, a niektóre z najważniejszych dzieł science fiction stworzyli pisarze spoza USA), posiada też moc stania się literaturą przemian w każdym narodzie i kulturze, która ją zaakceptuje. W przeciwieństwie do „poważnej” literatury, przygniecionej martwą ręką uniwersyteckiej nauki, science fiction ma szansę zostania junbungaku.
Wielką przewagą literackiej społeczności science fiction jest fakt, że pisarze badający jej potencjał to właśnie ci, którymi pogardzają literaci, próbujący martwą ręką przygnieść science fiction. Dlatego raczej nie grozi nam wchłonięcie i sterylizacja. Zachowamy swą płodność. Mogę dyskutować o każdej idei, jaka mi przyjdzie do głowy, badać ją, bawić się nią — czasem w książkach przygodowych i emocjonujących, jak „Gra Endera”, a czasem w książkach podobnych do tej, opisujących prawie wyłącznie „gadające głowy” — postacie, których życie zależy od idei, o których rozmawiają. Moje pomysły mogą być przeciwstawne opiniom akademików i literatów, ale pozostanę bezkarny, ponieważ ukłuli mnie już swoją wzgardą i przeżyłem, a nie mają innej broni. Ich literatura jest równocześnie symptomem i jedną z przyczyn rozkładu amerykańskiej kultury, ja jednak — niezależnie od wszystkich moich słabości — nie zapadłem na tę chorobę. Nie jestem samotny w uprawianiu tego połączenia opowieści i eksploracji myśli: ożenek przygody z ideą to najstarsza tradycja science fiction. Nieważne, jak niezgrabnie się tego zwykle dokonuje. Cudem naszego wieku, ery literatury podrzędnej i nieciekawej, jest to, że w ogóle ktoś tego próbuje.
To, czego w japońskiej literaturze poszukuje Kenzaburo Oe, ja również próbuję znaleźć w literaturze amerykańskiej i w mormońskiej. W społeczności mormonów staram się stworzyć taką literaturę w sposób tradycyjny: wspierając pisarzy, którzy na mormońską kulturę spoglądają krytycznie, ale od wewnątrz. W społeczeństwie amerykańskim jednak to miejsce — miejsce powieści współczesnej — zostało już zarezerwowane jako terytorium elity literackiej i akademickiej oraz ich literatury martwych. Jedynie garstka wybranych autorów sensacyjnych może się wdzierać na ich pole. Ja tymczasem będę nadal próbował stworzyć junbungaku, oceniając współczesną cywilizację w przebraniu alegorycznym lub symbolicznym, jak to, świadomie lub nie, czynią wszyscy pisarze science fiction. Czy moje dzieła osiągną status rzeczywistej poważnej literatury, na jaką wskazuje Oe, zdecydować muszą inni. Niezależnie bowiem od jakości pisarstwa, dzieło — aby zyskało moc przemiany — musi mieć czytelników. Liczę więc na aktywnych czytelników, którzy odkryją słodycz i blask, piękno i prawdę wspanialsze, niż autor potrafił stworzyć.