Выбрать главу

Johan obiecał Sivertowi, że pojedzie w góry na Simie, i malec wprost nie mógł się doczekać tego dnia. Między chłopcem i klaczą nawiązała się niezwykła więź, nawet Mali musiała to przyznać. Jak gdyby istniała między nimi nić porozumienia, jakby mówili tym samym językiem. Wielkie zwierzę zachowywało się ostrożnie i pokornie niczym ułożony pies, gdy chłopiec był w pobliżu, jak gdyby rozumiało, że ma do czynienia z dzieckiem i musi na nie uważać. Początkowo Mali nie podobało się, że Johan zostawia syna z koniem na dziedzińcu bez opieki. Pociła się ze strachu, widząc, jak malec siedzi między przednimi nogami Simy i wyjmuje jej kleszcze. Ten wysysający krew pasożyt atakował głównie konie i krowy, lecz zdarzało się, że Mali znajdowała go też na swojej skórze. Używała wtedy tłuszczu, żeby go wyjąć. Musiała to robić bardzo ostrożnie, bo jeżeli kawałek główki kleszcza został w ciele, łatwo można było dostać zapalenia. Na zwierzętach żerował dopóty, dopóki nie wypełnił się krwią, wtedy sam odpadał niczym wielka jagoda.

Po jakimś czasie Mali przestała się niepokoić o Siverta. Albo Sima nie była jak inne zwierzęta, albo chłopiec nie był jak inne dzieci. Pewnie po trochu jedno i drugie, pomyślała, przyglądając się obojgu.

Plotka o tym, że Johan kupił nową klacz i podarował ją swemu synowi, rozeszła się szybko. Większość ludzi nie przyjmowała tego drugiego dosłownie. Nie daje się przecież drogiego konia trzyletniemu dziecku, nawet jeżeli jest dziedzicem Stornes, gadali we wsi. Kiwali głowami, uznając, że Johan rzeczywiście czasami zachowuje się „dziwacznie" w stosunku do syna. Co do tego, że klacz była niezwykła, nikt z tych, którzy przychodzili obejrzeć nowy nabytek, nie miał wątpliwości. Większość przystawała z zachwytem nad pięknym, dobrze zbudowanym zwierzęciem, prawie nikt nie widział jeszcze konia o podobnym umaszczeniu. Odkąd klacz pojawiła się w gospodarstwie, wiele godzin zeszło na dyskusjach na jej temat – zarówno na dziedzińcu Stornes, jak i w innych dworach i zagrodach. Znaleźli się i tacy, którzy od razu zadeklarowali chęć kupna jej potomstwa. Ludzie nie mogli wyjść z podziwu, widząc, jak Mały Sivert obchodzi się z klaczą.

– Co takiego, u licha, jest w tym dzieciaku? – dziwili się. -Taki mały, a koń chodzi za nim jak jagnię. Dzieci zwykle boją się koni, w każdym razie gdy mają niewiele ponad trzy lata.

– Ale nie Sivert – odpowiadał Johan, z trudem kryjąc dumę. – Chłopak nigdy nie bal się zwierząt. I ma podejście do koni, chyba widać.

Tak, widzieli to. Klepali bezwiednie Siverta po główce i wymieniali pełne podziwu spojrzenia.

– Sima jest moja – mówił Sivert, podnosił zawadiacko wzrok na nieznajomych i ostrożnie gładził konia po pysku. – Plawda, tato, ze Sima jest moja?

– Najprawdziwsza prawda, synu – odpowiadał Johan, potakując głową.

Ludzie wracali do domu i gadali o Johanie Stornesie, któremu chyba pomieszało się w głowie. Dać synowi takiego konia! Jednakże nie widzieli dotąd drugiego człowieka, który byłby bardziej dumny z syna. Za dużo dobrego naraz, uważało wielu. Może po prostu jest bardziej zwariowany na punkcie syna niż inni ojcowie, ponieważ jakoś nie zanosiło się na to, by w jego domu pojawiło się więcej dzieci. Ludzie po trosze dziwili się Johanowi, lecz musieli przyznać, że trafił mu się niezwykle śliczny i mądry potomek.

– Nie jest zbyt podobny do ojca – mówili chłopi o Sivercie, gdy Johan ich nie słyszał. – Ani z wyglądu, ani z charakteru. Urodę i usposobienie ma raczej po matce – dodawali.

Na szczęście tego lata klacz bardziej pochłaniała ich uwagę.

Dla Johana były to tak czy owak dobre dni. Mali zachowywała się cierpliwie i rzadko wszczynała kłótnie. Sprawia wrażenie dziwnie odmienionej, myślał często Johan, jakby nieobecnej. Zauważył, że w Mali pojawiło się coś nowego, coś miękkiego, czego u niej nie widział przez wiele lat. Uderzyło go, że czasami jakby płonęła. Nie pamiętał jej takiej, ale przypominał sobie niejasno, że już kiedyś miała w sobie coś podobnego. Dawno temu, zanim urodził się Sivert…

Pewnego wieczoru powiedział jej o tym. Położył się już i przyglądał się jej, jak siedzi na krześle przy oknie i czesze włosy, spoglądając w dal.

– Jesteś jakaś inna – odezwał się nagle.

Nie od razu się zorientowała, że mówi do niej.

– Inna? – spytała i spojrzała na niego. – W jakim sensie inna?

– Nie wiem. Po prostu inna. Łagodna i urocza. Jak tuż po ślubie – dodał.

Odwróciła nieco głowę, żeby nie mógł zobaczyć pogardy w jej wzroku. Nigdy nie była mniej łagodna i szczęśliwa niż wtedy, gdy wyszła za niego za mąż. Ale rozumiała, co miał na myśli. W czasie ciepłych tygodni lata od czasu do czasu wymykała się nad fiord i oddawała przyjemnościom, jak owego wieczoru, kiedy zauważyła, że może sama zaspokajać pragnienia, kochać się z Jo, mimo że znajdował się daleko.

Czuła, że postępuje źle, że tak się nie robi. A jeśli od tego można zachorować? Uświadomiła sobie, że kiedyś ktoś o tym mówił – jakiś kaznodzieja, który wędrował od wioski do wioski i nawoływał do przyzwoitości i życia według słów i nauki Boga. Wtedy też pewnie wspominał o grzechu nieczystości, ale jego nauki dotyczyły mężczyzn. Nie mówił o kobietach. Być może dlatego, że podobne praktyki w przypadku kobiet należały do tak ciężkich grzechów, że nawet mówić o tym nie wolno, myślała Mali, czując niejasny strach przed karą i chorobą.

Mimo to nie potrafiła przestać. Jej głodne miłości ciało drżało w ekstazie, gdy leżała skulona za ścianą szopy na lodzie i ściskała zwiniętą w kłębek suknię, wyobrażając sobie, że tuli się do Jo. Dopiero, kiedy na powrót odzyskiwała zmysły, zdawała sobie sprawę, że to tylko suknia, w dodatku cała pognieciona i zabrudzona. Potem podnosiła się na drżących nogach, strzepywała suknię, wkładała ją na siebie i przemykała pośpiesznie przez ogród. W takie wieczory szybko zasypiała. A jeśli Johan brał ją, zanim zdążyła zasnąć, nadal była wilgotna, chociaż nie używała tłuszczu z wymienia.

Święto sianokosów na górskich pastwiskach wypadło w najcieplejszym dniu tego lata, a nawet najcieplejszym od wielu lat, mówili ludzie. Duzi i mali ciężko dyszeli, wdrapując się na halę, spoceni i zaczerwieniem. Wielu zatrzymywało się nad rzeką przed ostatnim wzniesieniem prowadzącym do letnich zagród. Schodzili w dół po płaskich kamieniach przy głębi, ochlapywali twarze zimną wodą i pili bez umiaru.

Mali nie widziała jeszcze, by ludzie tak licznie wybrali się na pastwiska, w każdym razie odkąd sięgała pamięcią. Nawet Margrethe poszła ze wszystkimi. Zostawiła bliźnięta na kilka godzin pod opieką Halldis, a sama z Bengtem zabrała Olausa na jego pierwsze takie święto. W grupie panowało ożywienie, wszyscy śmiali się i dowcipkowali.

W ciągu dnia nadciągnął lekki wiatr od strony Stortind, który nieco złagodził upał. Ale poza tym dzień był tak ciepły, że dzieci biegały półnagie, mężczyźni dla odmiany jakby od niechcenia zrzucili koszule, a kobiety ośmieliły się rozpiąć górne guziki bluzek.

Mali nie czuła się dobrze. Podejrzewała, że to z powodu upału, choć do tej pory rzadko jej dokuczał. Tego dnia dostawała silnych zawrotów głowy, kiedy wstawała, nie przywiązywała jednak do tego zbytniej wagi. Weszła do szałasu, gdzie Ane już wprowadzała Ingeborg w niełatwą pracę na hali.

– Uff, jak dziś gorąco – jęknęła i przysiadła na ławie. -Jak ci idzie, Ingeborg? Myślisz, że dasz sobie radę w przyszłym roku?

– Mam nadzieję – odparła Ingeborg i spojrzała tęsknie przez otwarte drzwi.

Pewnie o wiele bardziej wolałaby być teraz na pastwiskach razem z rówieśnikami, żartować i śmiać się z nimi, przekomarzać z młodymi, przystojnymi chłopakami…