Zbyt późno uświadomiła sobie, że być może Sivert zdążył już opowiedzieć Havardowi o „myśliwym z gór", który przywędrował do nich na pastwiska, o tacie, który strasznie się zdenerwował i potem nie chciał go znać. Szybko jednak odrzuciła tę możliwość. Sivert nigdy nie wspominał o tej wyprawie, zdążyła to zauważyć. Tak jakby wyrzucił z pamięci owo przykre wspomnienie. Ukrył głęboko.
– Dziwne, że Johan nie zabrał na poszukiwania jednego ze swoich parobków – zauważył Havard. – Ale to nie moja sprawa.
– Racja – rzuciła Mali krótko. – To niczyja sprawa. Stało się, jak się stało. Tragiczny wypadek. Sivert… Jest taki czujny, zwraca uwagę na tyle rzeczy…
– Tak, im bardziej się mu przyglądam, tym bardziej wydaje się niepodobny do ojca – rzekł Havard. – Zarówno z wyglądu, jak i usposobienia. Jest taki łagodny i dobry, nie sposób go nie lubić. Pewnie ma to po matce – dodał cicho.
Mali nie odpowiedziała. Położyła rękę na poręczy i odwróciła się bokiem do Havarda. Jej wzrok wydawał się smutniejszy niż zwykle.
– Pozdrów wszystkich w domu – rzuciła krótko. – Zobaczymy się później.
Kłamstwa, kłamstwa, dudniło jej w uszach z każdym krokiem stawianym po schodach w dół. Czy nigdy nie przestanie kłamać? Ale tak już jest: jedno kłamstwo pociąga za sobą następne. Jest jak kula śniegowa, która im dłużej się toczy, im jest większa, tym trudniej nad nią zapanować. A jeśli kiedyś prawda ujrzy światło dzienne, pomyślała Mali i głęboko zaczerpnęła powietrza… Kiedy spotkają się prawda i kłamstwo, kłamstwo przegra, mawiała ciągle jej matka. Mali nigdy przedtem nie zastanawiała się nad tymi słowami. Ale teraz nagle uświadomiła sobie, jaka dosięgnie ją sprawiedliwość, kiedy to się stanie…
Drugiego dnia świąt, kiedy sanie ze Stornes zajechały na dziedziniec Innstad na popołudniową kawę, panowała słoneczna i bezwietrzna pogoda. Gości ze Stornes powitano spokojnie i godnie, jak przystało witać osoby w żałobie. Tylko Sivert z impetem wpadł na korytarz, a ponieważ miał buty mokre od śniegu, rozłożył się jak długi. Na świąteczne spotkania przybywało coraz więcej dzieci, gdyż co roku w każdym domu rodziły się następne.
Nie zawsze przyjeżdżali wszyscy mieszkańcy gospodarstwa. Najstarsi obawiali się wyjeżdżać, gdy było zimno, a poza tym męczyła ich taka chmara dzieciaków, pomyślała Mali. Z upływem lat młodzi wyprowadzali się i zakładali własne rodziny, lecz mimo to zawsze zbierało się dużo ludzi. Dzieci bardzo lubiły te spotkania, mimo że istniała między nimi pewna różnica wieku. Zwykle jednak wszystko nadzwyczaj dobrze się udawało. Najmniejsze nie brały udziału w zabawach, a starsze zajmowały się młodszymi. W ciągu takiego popołudnia i wieczora nie obyło się bez wrzasków, krzyku i płaczu, zwłaszcza gdy zbliżała się pora snu, a dzieci były bardziej zmęczone i mniej cierpliwe niż na co dzień. Lecz zwykle pomagały wtedy łakocie – orzechy, ciastka, cukierki, a nawet winogrona, jeśli któreś miało szczęście.
Orzechy, które trafiały na świąteczne stoły, wiele maluchów zbierało jesienią razem z rodzicami. Urządzano całe wyprawy do leszczynowych lasów. Ale na Boże Narodzenie podawano nie tylko orzechy z okolicznych drzew, fundowano sobie również orzechy włoskie i duże „orzechy hiszpańskie". Skorupy trzaskały w całym salonie, bo dzieciaki nie zwracały zbytniej uwagi, gdzie je rzucają. Te, które ściągnęły ciasne nowe buty, przekonały się, że nadepnięcie bosą stopą na ostrą skorupkę może być bardzo bolesne.
– A co się stało z Havardem Gjelstadem, który zamieszkał w Stornes? – spytała Lisbeth Oppstad i spojrzała na Mali. – Sądziłam, że przyjedzie tu dziś z wami.
– Nie, pojechał na święta do domu – odparła Mali spokojnie. – Mimo wszystko nie należy do naszej rodziny, więc nie bardzo wypada. Pracuje u nas jako doradca w Stornes…
– Tak, rozmawialiśmy o tym – odezwał się Olaus Innstad. – Nie sposób prowadzić duże gospodarstwo bez mężczyzny, który miałby o tym jako takie pojęcie. Wprawdzie jesteś niezwykłą kobietą, Mali, ale nawet dla ciebie istnieją pewne granice.
Mali nie odpowiedziała. Siedziała cicho i obracała w palcach kawałek ciasta. Nie lubiła, gdy wszyscy rozprawiali na jej temat i na nią patrzyli.
– Nie brak mężczyzn, którzy chcieliby zarządzać takim dworem, kiedy… kiedy gospodarz… – mówiła dalej Lisbeth, lecz nagle zaczerwieniła się i zamilkła.
– To prawda, masz rację, Lisbeth. A Stornes to też nie byle jaki dwór.
– Wiemy, jak to jest z tymi gorliwymi mężczyznami, którzy proponują swoje ręce do pracy i małżeństwo – zabrała głos Beret. – Myślę, że być może Mali chciała…
Na chwile w salonie zapadła cisza. Nawet dzieci zamilkły.
– Myślę, że wdowa ze Stornes nie odstrasza kandydatów – odezwała się Halldis.
– Ale Mali nie zamierza na razie ponownie wychodzić za mąż – tłumaczyła Beret. – Potrzebny był nam zatem odpowiedni mężczyzna, który mógłby przejąć odpowiedzialność za gospodarstwo. Wtedy pomyślałyśmy obie, że Havard Gjelstad najbardziej by się do tej pracy nadawał. My w Stornes znamy tę rodzinę od wielu lat. Havard jest najmłodszym z trzech synów, więc nie zabraknie w Gjelstad rąk do pracy. Myślę, że będzie dobrze – dodała i naciągnęła szal na ramiona. – Havard jest bardzo zdolny. Jest też towarzyski i miły – stwierdziła i upiła z filiżanki łyk kawy.
No to już wiedzą, pomyślała Mali, ale i tak pomyślą swoje. I mają prawo, a ona ani nie chce, ani nie może tego zmienić.
– To był dla was ciężki rok – zauważyła z troską Halldis Innstad i położyła dłoń na ramieniu Beret. – Straciłyście swoich mężów, ty i Mali. To nie do wiary. Zostałyście w Stornes bez gospodarza…
Beret pochyliła głowę i podniosła do oczu chusteczkę, którą wyjęła z rękawa sukni.
– Nie, Bóg nie oszczędza nikogo – westchnęła. – Ale my winni jesteśmy tym dwóm dzielnym, dobrym mężczyznom, którzy odeszli, jak najlepiej się starać i nie zmarnować ich pracy. Pośród tych wszystkich zmartwień spotkała nas też wielka radość: Mali wreszcie jest w ciąży. Przykro tylko, że Johan nie zobaczy tego dziecka. Tak długo na nie czekał -dodała, nie patrząc na Mali.
– Tak, słyszeliśmy o tym – przyznała pani Granvold i uśmiechnęła się. – Teraz i tak tego dłużej nie ukryjesz, Mali. Kiedy spodziewasz się rozwiązania?
– Gdzieś w marcu – odpowiedziała Mali niepewnie. Nie znała dokładnego terminu, ale już upłynęło trochę czasu, od kiedy poczuła pierwsze ruchy. Obliczyła więc, że musiała zajść w ciążę na początku lipca.
– W takim razie Margrethe i ja też mamy dla was nowinę – zawołał Bengt i położył rękę na ramieniu swej żony, która siedziała zarumieniona na sofie, trzymając na każdym ręku wystrojone bliźnięta. – Margrethe również spodziewa się dziecka i urodzi niedługo po tobie, Mali.
– Do licha!
W salonie zapadła kłopotliwa cisza. Mali spojrzała na siostrę i napotkała jej błyszczący, promienny wzrok. Uśmiechnęła się do niej, lecz jednocześnie poczuła bolesne ukłucie w sercu. To dla Margrethe za wcześnie, by znowu urodzić dziecko, pomyślała zaniepokojona. Po trudnym porodzie powinna odczekać co najmniej rok, żeby donosić i urodzić kolejne.
– Nie, jak to się skończy – roześmiała się Ragna Granvold załamana. – Zaroi się u was od dzieci. Ależ jesteście płodni!
– Nie wiem, jak to się dzieje – powiedział Bengt i uśmiechnął się, aż rozbłysły jego niebieskie oczy. – Ale Margrethe twierdzi, że jest w tym część mojej winy.
– No nie, naprawdę – roześmiała się Margrethe, uścisnęła męża za rękę i uśmiechnęła się do niego szeroko.
Kiedy Mali pomagała podawać do stołu, zatrzymała na krótką chwilę Margrethe.