Eric-Emmanuel Schmitt
Dziecko Noego
Przekład Barbara Grzegorzewska
Dla mojego przyjaciela Pierre'a Perlemutera, którego historia po części zainspirowała tę opowieść.
Pamięci księdza Andre, wikarego parafii Świętego Jana Chrzciciela w Namur, i wszystkich Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
Kiedy miałem dziesięć lat, należałem do grupy dzieci, które co niedziela wystawiano na licytację.
Nie sprzedawano nas: kazano nam defilować po estradzie, żebyśmy znaleźli nabywcę. Wśród publiczności mogli znajdować się zarówno nasi prawdziwi rodzice, którzy wreszcie wrócili z wojny, jak pary pragnące nas adoptować.
Co niedziela wchodziłem na scenę w nadziei, że zostanę rozpoznany albo chociaż wybrany.
Co niedziela na dziedzińcu Żółtej Willi miałem dziesięć kroków na to, żeby się pokazać, dziesięć kroków, żeby zyskać rodzinę, dziesięć kroków, żeby przestać być sierotą. Pierwsze przychodziły mi łatwo, gdyż niecierpliwość pchała mnie na podium, słabłem jednak w połowie drogi, a łydki z trudem pokonywały ostatni metr. Na końcu, jak na skraju trampoliny, zionęła przede mną pustka. Cisza głębsza niż otchłań. Spośród rzędów głów, kapeluszy, czaszek i koków jakieś usta powinny się otworzyć, zawołać: „Mój syn!” albo: „To ten! Tego właśnie chcę! Adoptuję go!”.
Z podkurczonymi palcami stóp, wychylony ku temu wołaniu, które wyrwie mnie z sieroctwa, sprawdzałem, czy dobrze wyglądam.
Zrywałem się o świcie i gnałem z sypialni do zimnej łazienki, gdzie tarłem sobie skórę zielonym mydłem, twardym jak kamień, trudnym do zmiękczenia i dającym mało piany. Czesałem się ze dwadzieścia razy, chcąc mieć pewność, że włosy mnie usłuchają. Ponieważ mój granatowy odświętny garnitur zrobił się za ciasny w ramionach i miał za krótkie rękawy i nogawki, kuliłem się wewnątrz szorstkiego materiału, by nie dać poznać, że urosłem.
Podczas oczekiwania człowiek nie wie, czy przeżywa radość, czy cierpienie; przygotowuje się do skoku, ale nie ma pojęcia, jak zostanie przyjęty. Może umrze? Może zyska oklaski?
Niewątpliwie moje buty sprawiały złe wrażenie.
Dwa kawałki przeżutej tektury. Więcej dziur niż tworzywa. Czeluście powiązane rafią. Przewiewny model, otwarty na zimno, na wiatr, a nawet na moje paluchy. Dwa łapcie, które przestały przepuszczać deszcz, dopiero kiedy obrosły kilkoma warstwami błota. Nie mogłem ich oczyścić, bo to groziło ich unicestwieniem. Jedyną przesłanką, dzięki której mogły uchodzić za buty, był fakt, że nosiłem je na nogach. Gdybym trzymał je w ręku, jestem pewien, że grzecznie wskazano by mi śmietnik. Może trzeba było iść w chodakach? Chociaż goście Żółtej Willi nie mogli widzieć tego z dołu!
A nawet gdyby! Przecież nie odrzucą mnie z powodu butów! Czyż rudzielec Leonard nie odzyskał rodziców, mimo że paradował boso?
– Wracaj już do refektarza, Joseph.
Co niedziela moje nadzieje umierały na dźwięk tego zdania. Ojciec Pons dawał do zrozumienia, że to znów jeszcze nie tym razem i że powinienem zejść ze sceny.
Zwrot w tył. Dziesięć kroków, żeby zniknąć.
Dziesięć kroków, żeby znów pogrążyć się w bólu. Dziesięć kroków, żeby znów stać się sierotą.
Po estradzie dreptało już inne dziecko. Żebra miażdżyły mi serce.
– Myśli ojciec, że mi się uda?
– Co chłopcze?
– Znaleźć rodziców.
– Rodziców! Mam nadzieję, że twoim prawdziwym rodzicom udało się uniknąć niebezpieczeństwa i że wkrótce się pojawią.
Od tego bezskutecznego wystawiania się na pokaz w końcu zacząłem się czuć winny. Chociaż to oni zwlekali z przyjściem. Z powrotem. Ale czy to zależało od nich? Czy w ogóle jeszcze żyją?
Miałem dziesięć lat. Trzy lata wcześniej rodzice oddali mnie pod opiekę obcym ludziom.
Kilka tygodni temu wojna się skończyła. Razem z nią skończył się czas nadziei i złudzeń. My, ukrywane dzieci, musieliśmy wrócić do rzeczywistości i dowiedzieć się, jakby nagle raził nas piorun, czy wciąż należymy do jakiejś rodziny, czy też jesteśmy sami na świecie…
Wszystko zaczęło się w tramwaju.
Razem z mamą jechałem przez Brukselę w żółtym wagonie plującym iskrami i ryczącym blachą.
Myślałem, że to te iskry z dachu nadają nam szybkość. Siedząc na kolanach matki, spowity w jej słodki zapach, wtulony w kołnierz z lisa, pędziłem przez szare miasto; miałem dopiero siedem lat, ale byłem panem stworzenia: z drogi, śledzie, bo król jedzie! Samochody rozstępowały się, konne zaprzęgi wpadały w popłoch, piesi uciekali, a maszynista wiózł nas z matką niczym cesarską parę w karocy.
Nie pytajcie mnie, jak wyglądała moja matka: czy można opisać słońce? Z mamy promieniowało ciepło, siła, radość. Bardziej pamiętam te odczucia niż rysy jej twarzy. Przy niej śmiałem się i nic złego nie mogło mi się przytrafić.
Toteż kiedy wkroczyli niemieccy żołnierze, zbyt się tym nie przejąłem. Zadowoliłem się odgrywaniem roli niemowy i, tak jak ustaliliśmy z rodzicami, którzy bali się, że zdradzi mnie jidysz, na widok zbliżających się szarozielonych mundurów lub czarnych skórzanych płaszczy nabierałem wody w usta. Był rok 1942 i mieliśmy nosić żółte gwiazdy, ale mój ojciec jako zręczny krawiec znalazł sposób, by uszyć nam płaszcze pozwalające zasłonić gwiazdę i odsłaniać ją, kiedy zachodziła potrzeba. Matka nazywała to naszymi „spadającymi gwiazdami”.
Podczas gdy wojskowi rozmawiali, nie zwracając na nas uwagi, poczułem, że matka sztywnieje i zaczyna się trząść. Czy to był instynkt? Czy usłyszała coś niepokojącego?
Wstała, przyłożyła mi rękę do ust i na najbliższym przystanku energicznie popchnęła mnie do wyjścia. Gdy znaleźliśmy się na chodniku, spytałem:
– Przecież mieszkamy dalej! Czemu wysiedliśmy już tutaj?
– Przejdziemy się, Joseph. Dobrze?
Ja zawsze zgadzałem się na to, czego chciała mama, mimo że z trudem za nią nadążałem na moich siedmioletnich nogach, gdy nagle przyspieszała kroku.
Po drodze zaproponowała:
– Odwiedzimy pewną wielką damę, dobrze?
– Tak. Kogo?
– Hrabinę de Sully.
– Ile ma wzrostu?
– Słucham?
– Powiedziałaś, że to wielka dama…
– To znaczy, że jest szlachetnego rodu.
– Szlachetnego rodu?
Wyjaśniając mi, że osoba szlachetnego rodu to osoba wysoko urodzona, pochodząca z bardzo starej rodziny i że z tego powodu trzeba okazywać jej dużo szacunku, wprowadziła mnie do przedpokoju pięknego pałacyku, gdzie przywitali nas służący.
Rozczarowałem się trochę, bo kobieta, która do nas zeszła, nie pasowała do tego, co sobie wyobraziłem: hrabina de Sully, mimo że pochodziła ze „starej” rodziny, wyglądała bardzo młodo i chociaż była „wielką” damą „wysoko” urodzoną, nie była wyższa ode mnie.
Rozmawiały szybko ściszonym głosem, potem matka pocałowała mnie, prosząc, żebym czekał, aż wróci.
Mała, młoda i rozczarowująca hrabina zaprowadziła mnie do salonu, gdzie poczęstowała ciastkami, herbatą i grała mi różne melodie na fortepianie. Wobec wysokości sufitów, obfitości podwieczorku i piękna muzyki, zrewidowałem swoje zdanie i zagłębiając się w wyściełanym fotelu, zgodziłem się z tym, że jest „wielką damą”.
Przestała grać, westchnęła, spojrzała na zegar i podeszła do mnie z czołem przeciętym troską.
– Joseph, nie wiem, czy zrozumiesz to, co ci powiem, ale nasza krew zabrania nam ukrywania prawdy przed dziećmi.
Jeżeli taki był zwyczaj wśród szlachty, czemu mi go narzucała? Myślała, że też jestem szlachcicem? Byłem nim? Ja, szlachcicem? Może… Dlaczego nie? Jeżeli tak jak ona nie trzeba być dużym ani starym, miałem szansę.