– Noe to księdza wzór?
– Tak. Podobnie jak on jestem kolekcjonerem.
W dzieciństwie mieszkałem w belgijskim Kongo, gdzie ojciec był urzędnikiem; biali tak bardzo gardzili czarnymi, że zgromadziłem kolekcję miejscowych wyrobów.
– Gdzie ona jest?
– W muzeum w Namur. Dzisiaj, dzięki malarzom, te rzeczy stały się nawet modne: nazywa się to „sztuką murzyńską”. Obecnie prowadzę dwie kolekcje: cygańską i żydowską. Zbieram wszystko, co Hitler chce unicestwić.
– Nie lepiej byłoby zabić Hitlera?
Nie odpowiadając, podprowadził mnie do stosu książek.
– Co wieczór zaszywam się tutaj, żeby rozmyślać nad żydowskimi księgami. A w dzień, w biurze, uczę się hebrajskiego. Nigdy nic nie wiadomo…
– Nie wiadomo czego?
– Jeżeli potop będzie trwał, jeżeli w całym kosmosie nie uchowa się ani jeden Żyd mówiący po hebrajsku, będę cię mógł tego języka nauczyć.
A ty przekażesz go innym.
Kiwnąłem głową. Dla mnie, zważywszy na późną godzinę i fantastyczną scenerię krypty, która w drżącym blasku świec mieniła się niczym jaskinia Ali Baby, była to bardziej zabawa niż rzeczywistość. Donośnym głosem wrzasnąłem, pełen zapału:
– Można by powiedzieć, że ojciec jest Noem, a ja ojca synem!
Wzruszony, przyklęknął przede mną. Czułem, że chce mnie pocałować, ale nie ma odwagi. To było miłe.
– Zawrzemy umowę, dobrze? Ty, Joseph, będziesz udawał, że jesteś chrześcijaninem, a ja będę udawał, że jestem Żydem. Ty będziesz chodził na mszę, na religię, będziesz się uczył historii Jezusa z Nowego Testamentu, a ja będę ci opowiadał Torę, Misznę, Talmud i razem będziemy rysowali hebrajskie litery. Zgoda?
– Zgoda!
– To jest nasz sekret, wielki sekret. Zdradzając go, moglibyśmy umrzeć. Przysięgasz, że dochowasz tajemnicy?
– Przysięgam.
Odtworzyłem skomplikowane ruchy, których nauczył mnie Rudi, i splunąłem na ziemię.
Począwszy od tej nocy, prowadziłem przy ojcu Ponsie drugie tajemne życie. Zataiłem przed Rudim moją nocną wyprawę i zadbałem, żeby mniej interesował się zachowaniem ojca Ponsa, kierując jego uwagę na Rosę, pomoc kuchenną, ładną i rezolutną szesnastolatkę, która pomagała intendentowi, Twierdziłem, że gapi się na Rudiego, ilekroć ten na nią nie patrzy. Rudi wpadł w pułapkę po uszy i dostał obsesji na punkcie Rosy. Uwielbiał wzdychać do miłości będących poza jego zasięgiem.
W tym czasie uczyłem się hebrajskiego, który ma dwadzieścia dwie spółgłoski i dwanaście samogłosek, a przede wszystkim pod pozorami przestrzegania ustalonych reguł odkrywałem prawdziwe zasady rządzące internatem. Dzięki zawartemu w regulaminie trikowi ojciec Pons tak wszystko zorganizował, że przestrzegaliśmy szabatu: w soboty odpoczynek był obowiązkowy.
Odrabiać lekcje i uczyć się mogliśmy dopiero w niedzielę po nieszporach.
– Dla Żydów tydzień zaczyna się w niedzielę, a dla chrześcijan w poniedziałek.
– Dlaczego, ojcze?
– W Biblii, którą powinni czytać zarówno Żydzi, jak chrześcijanie, powiedziane jest, że Pan Bóg, stwarzając świat, pracował sześć dni, a odpoczywał siódmego. Powinniśmy go naśladować.
Siódmym dniem, według Żydów, jest sobota.
Później chrześcijanie, pragnąc odróżnić się od Żydów, którzy nie chcieli uznać Jezusa za Mesjasza, ogłosili, że to niedziela.
– I kto ma rację?
– Czy to ważne?
– A Pan Bóg nie mógłby powiedzieć ludziom, co myśli?
– Ważne jest nie to, co Bóg myśli o ludziach, ale to, co ludzie myślą o Bogu.
– Taaaak… z tego, co widzę, Pan Bóg pracował przez sześć dni, ale potem spoczął na laurach!
Kiedy się oburzałem, ojciec wybuchał śmiechem. Bez przerwy próbowałem pomniejszać różnice między obydwiema religiami, żeby móc sprowadzić je do jednej; zawsze jednak przestrzegał mnie przed uproszczeniami.
– Joseph, chciałbyś wiedzieć, która z tych dwu religii jest prawdziwa. Żadna! Religia nie jest ani prawdziwa, ani fałszywa, proponuje tylko pewien sposób życia.
– Jak mam szanować religie, skoro nie są prawdziwe?
– Jeśli będziesz szanował tylko prawdę, nie będziesz miał wiele do szanowania. Dwa plus dwa równa się cztery, to będzie jedyny obiekt twojego szacunku. Poza tym będziesz stykał się z rzeczami niepewnymi: uczucia, normy, wartości, wybory – to wszystko są konstrukcje delikatne i płynne. Nie ma w nich nic z matematyki. Szacunkiem darzy się nie to, co jest zatwierdzone, lecz to, co jest proponowane.
W grudniu ojciec prowadził podwójną grę, tak żebyśmy obchodzili jednocześnie chrześcijańskie święta Bożego Narodzenia i żydowskie święto Chanuki; dwoistości tej domyślały się tylko żydowskie dzieci. Z jednej strony świętowaliśmy narodziny Jezusa, ozdabialiśmy wiejską szopkę i braliśmy udział w nabożeństwach. Z drugiej, mieliśmy zajęcia w „pracowni produkcji świec”, gdzie uczyliśmy się robić knoty, wytapiać wosk, barwić go, formować świece; wieczorem zapalaliśmy nasze wyroby, stawiając je w oknach; chrześcijańskie dzieci otrzymywały w ten sposób nagrodę za swoje wysiłki, a my, dzieci żydowskie, mogliśmy po kryjomu spełnić rytuał Chanuki, Święta Świateł, czasu zabaw i prezentów, kiedy trzeba dawać jałmużnę i o zmroku zapalać świece. My, dzieci żydowskie… Ilu nas było w Żółtej Willi? I którzy? Poza ojcem nikt tego nie wiedział.
Kiedy moje podejrzenia padały na jakiegoś kolegę, wzbraniałem sobie iść dalej. Kłamać i pozwalać, żeby kłamano. Tylko tak mogliśmy się uratować.
W 1943 roku policja kilkakrotnie nachodziła Żółtą Willę. Za każdym razem określona grupa wiekowa poddawana była kontroli tożsamości.
Prawdziwe czy fałszywe, nasze papiery spełniały swoje zadanie. Drobiazgowe przeszukiwanie szaf także nic nie dawało. Nikogo nie zatrzymano.
Jednak ojciec się niepokoił.
– Na razie to tylko belgijska policja, znam tych chłopaków, a jeśli nie ich, to przynajmniej ich rodziców; kiedy mnie widzą, nie śmią zbytnio nalegać. Ale słyszałem, że Gestapo urządza niespodziewane naloty…
Niemniej jednak po każdym alarmie życie wracało do normy. Jedliśmy mało i źle: dania z kasztanów, ziemniaków, zupy, gdzie kawałki rzepy mogły bawić się w berka, na deser parujące mleko. My, mieszkańcy internatu, mieliśmy zwyczaj włamywać się do szafy tego, któremu listonosz przyniósł paczkę; w ten sposób zdobywaliśmy czasem pudełko ciastek, słoik konfitur lub miodu; trzeba je było czym prędzej pochłonąć, by z kolei ktoś inny ich nie zwinął.
Wiosną, podczas lekcji hebrajskiego, której udzielał mi w swym zamkniętym na dwa spusty gabinecie, ojciec Pons jakoś nie mógł się skoncentrować. Siedział ze zmarszczonym czołem i nawet nie słyszał moich pytań.
– Co ojcu jest?
– Zbliża się pora Pierwszych Komunii, Joseph.
Bardzo się niepokoję. Nie ma mowy, żeby żydowscy uczniowie, którzy są w wieku komunijnym, odbyli ją z chrześcijanami. Nie mam prawa tego zrobić. Ani wobec nich, ani wobec mojej religii.
To byłoby świętokradztwo. Jak ja z tego wybrnę?
Nie wahałem się ani chwili.
– Niech ksiądz zapyta Mademoiselle Marcelle.
– Czemu to mówisz?
– Jeśli ktoś gotów się poświęcić, żeby nie dopuścić do komunii, to chyba właśnie Psiakrew. No nie?
Uśmiechnął się na tę propozycję.
Następnego dnia zabrał mnie ze sobą do apteki w Chemlay.
– Co za milutki dzieciak – mruknęła Mademoiselle Marcelle na mój widok. – Masz, łap!
Rzuciła mi miodową pastylkę.
Podczas gdy moje zęby rozprawiały się ze smakołykiem, ojciec Pons wyłożył jej sytuację.
– Psiakrew, nie ma problemu, panie Pons.
Pomogę panu. Ilu ich jest?
– Dwunastu.