– Wystarczy, że powie pan, że są chorzy! Hop!
Pośle się ich do izby chorych.
Ojciec się namyślał. s,? – Zauważą ich nieobecność. To, będzie wskazówka.
– Nie, jeśli ogłosi się epidemię… -, – Nawet wtedy. Będą się zastanawiać…
– To trzeba dodać jednego albo dwóch chłopaków poza wszelkim podejrzeniem. Na przykład syna burmistrza. Jeszcze lepiej syna Brognardów, tych kretynów, którzy postawili fotografię Hitlera na wystawie swojego sklepu z serami.
– Oczywiście! Tylko że nie tak łatwo sprawić, żeby czternastu chłopców nagle się rozchorowało…
– Tratata, już ja się tym zajmę.
Co zrobiła Psiakrew? Pod pretekstem wizyty lekarskiej przyszła do izby chorych i zbadała grupę kandydatów na komunikantów. Dwa dni później, z brzuchami szarpanymi rozwolnieniem, syn burmistrza i syn Brognardów zostali w domu, nie mogąc udać się na lekcje. Psiakrew opisała symptomy ojcu, który poprosił dwunastu żydowskich chłopców, aby je symulowali.
Ponieważ komunia przewidziana była na następny dzień, dwunastu pseudochorych odesłano na trzy dni do infirmerii.
Uroczystość odbyła się w kościele w Chemlay, podniosłe nabożeństwo, w czasie którego organy huczały głośniej niż kiedykolwiek. Bardzo zazdrościłem moim kolegom w białych albach, że uczestniczą w tym spektaklu. W głębi duszy przyrzekłem sobie, że któregoś dnia znajdę się na ich miejscu. Ojciec Pons na próżno uczył mnie Tory, nic nie wzruszało mnie bardziej niż katolicki obrządek z jego złoceniami, przepychem, muzyką i tym wielkim i niematerialnym Bogiem, który unosił się dobrotliwy pod sufitem.
Po powrocie do Żółtej Willi na skromny bankiet, który wydał nam się pantagrueliczny, tak bardzo byliśmy wygłodzeni, zaskoczony, ujrzałem pośrodku holu Mademoiselle Marcelle. Zobaczył ją także ojciec i zaraz zniknął z nią w gabinecie.
Tego samego wieczoru dowiedziałem się od niego o katastrofie, której cudem uniknęliśmy.
W czasie komunii Gestapo wdarło się do internatu. Naziści zapewne rozumowali tak samo jak ojciec Pons: nieobecność na ceremonii dzieci w wieku komunijnym demaskowała je.
Na szczęście Mademoiselle Marcelle trzymała wartę przed izbą chorych. Kiedy naziści z pustych sypialni wpadli na ostatnie piętro, zaczęła kasłać i pluć „w sposób odrażający”, według jej własnych słów. Gdy znało się wrażenie, jakie wywierała Psiakrew normalnie, strach było pomyśleć, co działo się, kiedy przesadzała. Nie sprzeciwiając się ich żądaniu, otworzyła drzwi do infirmerii, uprzedzając, że dzieci są okropnie zaraźliwe. Co rzekłszy, nieoczekiwanie kichnęła, rosząc twarze nazistów prysznicem plwocin.
Wycierając się nerwowo, gestapowcy pospiesznie zrobili w tył zwrot i opuścili internat.
Gdy czarne samochody odjechały, Mademoiselle Marcelle przez dwie godziny skręcała się ze śmiechu na łóżku w izbie chorych, co, według relacji moich kolegów, najpierw wywołało przerażenie, ale potem udzieliło się wszystkim.
Choć nic po sobie nie pokazywał, czułem, że ojciec Pons jest coraz bardziej zatroskany.
– Obawiam się rewizji osobistej, Joseph. Co zrobię, jeśli naziści każą wam się rozebrać, żeby wyłapać obrzezanych?
Potaknąłem z miną oznaczającą, że podzielam jego zaniepokojenie. W rzeczywistości nie rozumiałem, o czym mówi. Obrzezani? Rudi, kiedy go o to zapytałem, zaczął chichotać z tym samym gulgotem, jaki wydawał z siebie, gdy mówił o pięknej Rosie – jakby tłukł workiem orzechów o swoją klatkę piersiową.
– Jaja sobie robisz! Nie wiesz, co to jest obrzezanie? Ale wiesz chyba, że ty też?
– Co ja?
– Jesteś obrzezany!
Rozmowa przybierała niezbyt zachęcający obrót: znowu przypisywano mi jakąś niezrozumiałą cechę! Jakby nie wystarczało, że jestem Żydem!
– Twój siusiak ma skórę, która nie dochodzi do samego końca.
– Oczywiście.
– A chrześcijanie mają skórę, która zwisa niżej. Nie widać okrągłego koniuszka.
– Jak u psów?
– Tak. Jak u psów.
– A więc to prawda, że należymy do innej rasy!
Ta informacja mnie załamała: pryskały nadzieje, że zostanę chrześcijaninem. Z powodu kawałka skóry, którego nikt nie widzi, skazany byłem na to, że zawsze będę Żydem.
– Nie, głupku – wyjaśnił Rudi – to nie jest naturalne, chodzi o zabieg chirurgiczny: zrobiono ci to kilka dni po urodzeniu. Rabin odciął ci skórę.
– Dlaczego?
– Żebyś był taki jak twój ojciec.
– Dlaczego?
– Bo tak jest od tysięcy lat!
– Dlaczego?
To odkrycie mnie oszałamiało. Wieczorem zaszyłem się w kącie i przez długie minuty oglądałem swój wyrostek o delikatnej różowej skórze, co niczego mi nie wyjaśniło. Nie mogłem sobie wyobrazić, że ktoś może mieć inny. W następne dni, chcąc upewnić się, że Rudi nie kłamie, zaczajałem się w toalecie na dziedzińcu, spędzając przerwy na nieustannym myciu rąk nad umywalką; kątem oka próbowałem zobaczyć w sąsiednich pisuarach narządy moich kolegów w chwili, kiedy je wyciągali albo chowali do spodni! Bardzo szybko przekonałem się, że Rudi nie kłamał.
– Rudi, to przedziwne! U chrześcijan na końcu jest cienka skórka, ściągnięta i pomarszczona jak balon tam, gdzie robi się supełek. Poza tym to nie wszystko: siusianie zajmuje im więcej czasu, a potem jeszcze potrząsają siurkiem, jakby mu mieli za złe. Wymierzają sobie karę?
– Nie, otrząsają kropelki, zanim z powrotem naciągną skórę. Trudniej im zachować higienę.
Jeśli nie uważają, mogą złapać mnóstwo mikrobów, które śmierdzą i powodują ból.
– A jednak poluje się na nas? Czy ty to rozumiesz?
Zrozumiałem za to, jaki problem ma ojciec Pons. Pojąłem zasady, wedle których odbywaliśmy cotygodniowy prysznic: ojciec Pons przygotowywał i osobiście sprawdzał na apelu listy: zgodnie z nimi dziesięciu uczniów w różnym wieku przechodziło nago z szatni do wspólnej łazienki tylko pod jego nadzorem. Każda grupa była jednorodna. Nigdy żaden nie- Żyd nie miał możliwości zobaczyć Żyda i na odwrót, gdyż w każdym innym miejscu nagość była zakazana i karana. Od tej pory łatwo mogłem odgadnąć, kto ukrywa się w Żółtej Willi. Wyciągnąłem też konsekwencje wobec siebie i zacząłem opróżniać pęcherz za zamkniętymi drzwiami, unikając jak ognia pisuarów. Próbowałem nawet skorygować operację, która mnie okaleczyła: w chwilach samotności naciągałem skórę, tak by odzyskała pierwotny wygląd i przykryła żołądź. Na próżno! Pod koniec każdego seansu podjeżdżała z powrotem do góry, a kolejne dni nie przynosiły żadnej widocznej poprawy.
– Co zrobimy, jeśli Gestapo każe wam się rozebrać, Joseph?
Dlaczego ojciec Pons wtajemniczał w te sprawy najmłodszego ze swoich wychowanków?
Uważał mnie za mężniejszego od innych? Czuł potrzebę przerwania ciszy? Cierpiał, że sam jeden ma na barkach tak wielką odpowiedzialność?
– Co będzie, Joseph, jeśli Gestapo każe wam spuścić spodnie?
Odpowiedź omal nie zmiotła nas wszystkich w sierpniu 1943 roku. Szkoła, oficjalnie zamknięta, na lato przekształcona została w kolonię. Ci, którzy nie mieli przybranych rodzin, mieszkali w internacie aż do początku roku szkolnego. Zamiast czuć się opuszczeni, wiedliśmy iście królewski żywot: Żółta Willa należała do nas, pora obfitowała w owoce łagodzące trochę nasz ustawiczny głód. Wspierany przez kilku młodych seminarzystów ojciec Pons poświęcał nam swój czas. Na zmianę chodziliśmy na spacery, urządzaliśmy ogniska, graliśmy w piłkę i oglądaliśmy filmy z Charlie Chaplinem rzucane na białe prześcieradło rozwieszane nocą w krytej części dziedzińca. Dyskretni przy naszych opiekunach, siebie nie musieliśmy się obawiać: wszyscy byliśmy Żydami. Wobec ojca czuliśmy bezgraniczną wdzięczność: trzeba było widzieć, z jakim zapamiętaniem uczestniczyliśmy w lekcjach religii, jedynych, jakie pozostały, z jakim entuzjazmem śpiewaliśmy na chwałę Bogu, z jakim zapałem, w deszczowe poranki, przygotowywaliśmy szopkę i figurki na Boże Narodzenie.