Выбрать главу

Pewnego dnia, kiedy po meczu piłki nożnej sportowcy spływali potem, ojciec zarządził natychmiastowy prysznic.

Starsi już byli po, średniaki też. Pozostawała grupa maluchów, do której należałem.

Krzyczeliśmy i brykaliśmy w strugach chłodnej wody, kiedy do szatni wkroczył niemiecki oficer.

Jasnowłosy oficer wszedł, dzieci skamieniały, głosy ucichły, ojciec Pons stał się bledszy od kafelków. Wszystko znieruchomiało, prócz wody, której strumienie, radosne i nieświadome niczego, nadal się na nas lały.

Oficer przyjrzał się nam badawczo. Niektórzy instynktownie zakryli sobie krocze w geście naturalnej wstydliwości – zbyt późno, by nie stał się przyznaniem się do winy.

Woda wciąż ciekła. Cisza spływała grubymi kroplami potu.

Oficer odkrył naszą tożsamość. Szybki ruch źrenic wskazywał na to, że się zastanawia. Ojciec Pons postąpił krok naprzód i spytał łamiącym się głosem:

– Pan kogoś szuka?

Oficer po francusku przedstawił sytuację. Od rana jego oddział goni partyzanta, który, uciekając, przeskoczył przez mur parku; szukają więc u nas, gdzie intruz mógł się schronić.

– Widzi pan, że pańskiego uciekiniera tutaj nie ma – powiedział ojciec Pons.

– Widzę to, w rzeczy samej – odpowiedział z wolna oficer.

Znowu zapadła cisza, ciężka od obaw i gróźb.

Zrozumiałem, że moje życie za chwilę się zakończy. Jeszcze kilka sekund i wyjdziemy stąd rzędem, nadzy, upokorzeni, by wsiąść do ciężarówki, która zawiezie nas nie wiadomo dokąd.

Na zewnątrz rozległy się kroki. Odgłos butów z cholewami. Fleki uderzające o bruk. Gardłowe krzyki.

Oficer w szarozielonym mundurze podbiegł do drzwi i uchylił je.

– Nie ma go tutaj. Szukajcie dalej. Schnell!

Drzwi się zamknęły i grupa się oddaliła.

Oficer spojrzał na ojca Ponsa, któremu drżały wargi. Część z nas zaczęła płakać. Ja szczękałem zębami.

Zrazu pomyślałem, że oficer sięga do pasa po rewolwer. W rzeczywistości wyciągał portfel.

– Proszę – powiedział do ojca Ponsa, podając mu banknot – kupi pan dzieciom cukierki.

Ponieważ ojciec, osłupiały, nie reagował, oficer siłą wepchnął mu do ręki pięć franków, uśmiechnął się do nas, mrugając okiem, stuknął obcasami i wyszedł.

Jak długo trwała cisza po jego wyjściu? Ilu minut potrzeba nam było, by zrozumieć, że jesteśmy uratowani? Niektórzy nadal płakali, bo strach ich nie opuszczał; inni trwali nieruchomo, wylęknieni, oniemiali; jeszcze inni przewracali oczami, w których widniało pytanie: „Ty w to wierzysz, no, powiedz, wierzysz w to?”.

Ojciec Pons, blady jak papier, ze zbielałymi wargami, runął na ziemię. Klęczał na mokrym cemencie i kiwał się w przód i w tył, mamrocząc jakieś zdania, z oczami utkwionymi w przestrzeń, strasznymi. Podbiegłem do niego i przycisnąłem do wilgotnego ciała opiekuńczym gestem, tak jak bym to zrobił z Rudim.

Usłyszałem wtedy zdanie, które powtarzał:

– Dzięki ci, Panie Boże. Dzięki ci, Panie Boże.

Za moje dzieci, dziękuję.

Potem odwrócił się do mnie, jakby dopiero zauważył moją obecność, i na dobre rozpłakał się w moich ramionach.

Niektóre wzruszenia są tak silne, że – czy radosne, czy smutne – wytrącają nas z równowagi.

Ulga, jaką odczuł ojciec, udzieliła się i nam, tak że po kilku minutach wszyscy – dwunastu żydowskich chłopców, gołych jak ich Pan Bóg stworzył, i ksiądz w sutannie – przytuleni do siebie, mokrzy, wykończeni nerwowo, śmialiśmy się i płakali na przemian.

W następnych dniach wszystkich opanowała radość. Ojciec bez przerwy się uśmiechał. Wyznał mi, że to wydarzenie dodało mu otuchy.

– Myśli ojciec naprawdę, że to Pan Bóg nam pomógł?

Korzystałem z lekcji hebrajskiego, żeby zadawać dręczące mnie pytania. Ojciec spojrzał na mnie dobrotliwie.

– Nie, Joseph. Pan Bóg nie miesza się do takich rzeczy. Czuję się lepiej, bo reakcja tego niemieckiego oficera sprawiła, że odzyskałem trochę wiary w ludzi.

– Ja myślę, że to dzięki ojcu. Pan Bóg ma do ojca słabość.

– Nie pleć głupstw.

– Nie wierzy ojciec, że jeśli się żyje pobożnie, jeśli jest się dobrym Żydem albo dobrym chrześcijaninem, nic złego nie może się człowiekowi przytrafić?

– Skąd taki głupi pomysł?

– Z katechizmu. Ojciec Bonifacy…

– Stop! To niebezpieczna, bzdura! Ludzie wyrządzają sobie wzajemnie zło i Pan Bóg się do tego nie wtrąca. Stworzył ludzi wolnymi. A więc cierpimy i weselimy się niezależnie od naszych zalet czy wad. Co za okropną rolę chciałbyś przypisać Bogu? Czy choć przez chwilę możesz sobie wyobrazić, że kogoś, kto się wymyka nazistom, Pan Bóg kocha, a kogoś, kogo schwytali, nienawidzi? Pan Bóg nie miesza się do naszych spraw.

– Chce ojciec powiedzieć, że cokolwiek się zdarza, Pan Bóg ma to w nosie?

– Chcę powiedzieć, że cokolwiek się zdarza, Pan Bóg zakończył swoje zadanie. Teraz kolej na nas. Odpowiadamy za siebie.

Zaczął się następny rok szkolny.

Z Rudim byliśmy sobie coraz bardziej bliscy.

Różniło nas wszystko – wiek, wzrost, kłopoty, podejście do życia – ale każda z tych różnic, zamiast nas dzielić, pozwalała nam odczuć, jak bardzo się lubimy. Ja pomagałem mu uporządkować bezładne myśli, on bronił mnie przed bójkami swoją posturą, a zwłaszcza reputacją złego ucznia. „Nic nie można z niego wydobyć – powtarzali profesorowie – nigdy jeszcze nie spotkaliśmy takiej zakutej pały”. Całkowita nieprzemakalność Rudiego na naukę budziła nasz podziw.

Z nas zawsze udawało się nauczycielom „coś wydobyć”, jak to bywa z naturami podłymi, zepsutymi, podejrzanie skorymi do kompromisów.

Z Rudim nie wychodziło im nic. Nieuk doskonały, całkowity, modelowy, niereformowalny, stawiał im bezwzględny opór. Stopniowo stał się bohaterem tej drugiej wojny, wojny uczniów z belframi. A sankcje dyscyplinarne spadały na niego tak często, że jego głowę otaczał dodatkowy nimb: aureola męczeństwa.

Któregoś popołudnia, kiedy siedział zamknięty w klasie, podając mu przez okno ukradziony kawałek chleba, spytałem, dlaczego, nawet ukarany, nadal jest spokojny, niezłomny i wciąż odmawia nauki. Odpowiedział mi szczerze:

– Jest nas w rodzinie siedem osób: rodzice i pięcioro dzieci. Wszyscy oprócz mnie to intelektualiści. Ojciec adwokat, matka, słynna pianistka, grywa z najlepszymi orkiestrami, bracia i siostry w wieku dwudziestu lat mieli już wszyscy dyplomy. Same tęgie głowy… I wszyscy aresztowani! Wywiezieni ciężarówkami! Nie sądzili, że to może ich spotkać, dlatego się nie schowali.

Tacy szacowni, tacy inteligentni ludzie. Ja się uratowałem, bo nie było mnie ani w szkole, ani w domu! Włóczyłem się po ulicach. Ocalałem, bo byłem na wagarach… Tak, że nauka…

– Uważasz, że źle robię, odrabiając lekcje?

– Nie, ty nie, Joseph. Stać cię na to, a poza tym masz jeszcze życie przed sobą…

– Rudi, nie masz nawet szesnastu lat…

– Tak, jest już za późno…

Mimo że nie powiedział nic więcej, zrozumiałem, że jest wściekły na swoją rodzinę. Bo chociaż zniknęli, chociaż do nas nie pisywali, rodzice wciąż odgrywali dużą rolę w naszym życiu w Żółtej Willi. Ja miałem do swoich pretensje!

O to, że są Żydami, że mnie zrobili Żydem, że narazili nas na niebezpieczeństwo. Dwie nieodpowiedzialne istoty! Mój ojciec? Niedołęga. Matka? Ofiara. Ofiara tego, że poślubiła mojego ojca, że nie wyczuła jego słabości, że sama jest tylko czułą i oddaną kobietą. Gardziłem matką, wybaczałem jej jednak, gdyż nie mogłem przestać jej kochać. Za to wrzała we mnie solidna nienawiść do ojca. Zmusił mnie, żebym był jego synem, a nie potrafił zapewnić mi godziwego losu. Dlaczego nie byłem synem ojca Ponsa?