Выбрать главу

W listopadowe popołudnie 1943 roku siedzieliśmy z Rudim na gałęzi starego dębu górującego nad okolicą, która rozciągała się przed naszymi oczami, i szukaliśmy dziupli z zimującymi wiewiórkami. Nasze stopy dotykały niemal wysokiego muru, który okalał park; gdybyśmy chcieli, mogliśmy uciec: skoczyć na ścieżkę biegnącą wzdłuż muru i wziąć nogi za pas. Ale dokąd byśmy poszli? Nic nie zapewniało nam takiego bezpieczeństwa jak Żółta Willa. Ograniczaliśmy nasze przygody do jej obrębu. W czasie gdy Rudi wspinał się wyżej, siedziałem na pierwszym rozgałęzieniu i nagle wydało mi się, że widzę swojego ojca.

Drogą jechał traktor. Za chwilę miał przejechać koło nas. Kierował nim mężczyzna. Choć pozbawiony brody i ubrany jak wieśniak, był wystarczająco podobny do mojego ojca, żebym go rozpoznał. No i rozpoznałem go.

Siedziałem jak sparaliżowany. Nie chciałem tego spotkania. „Oby mnie nie zobaczył!” Wstrzymałem oddech. Traktor zaterkotał pod drzewem i pojechał dalej. „Uff, nie zobaczył mnie!” A przecież był w odległości tylko dziesięciu metrów, mogłem jeszcze zawołać go, dogonić.

Zaschło mi w ustach; wstrzymując oddech, czekałem, aż pojazd stanie się maleńki i niesłyszalny z oddali. Kiedy już byłem pewny, że zniknął, wróciłem do życia:, wypuściłem powietrze z płuc, zamrugałem oczami, otrząsnąłem się.

Rudi wyczuł moje zmieszanie.

– Co ci jest?

– Zdawało mi się, że na traktorze widzę kogoś, kogo znam.

– Kogo?

– Mojego ojca.

– Coś ty, Joseph, to niemożliwe!

Potrząsnąłem głową, żeby przegnać te głupie myśli.

– Jasne, że to niemożliwe…

Pragnąc, by Rudi się nade mną użalił, zrobiłem minę zawiedzionego dziecka. W rzeczywistości cieszyłem się, że uniknąłem spotkania z ojcem. Zresztą, czy to był on? Rudi pewnie miał rację. Czyżbyśmy mieszkali o kilka kilometrów od siebie, nic o tym nie wiedząc? Nieprawdopodobne! Wieczorem byłem już przekonany, że mi się przywidziało. I wymazałem ten epizod z pamięci.

Po wielu latach dowiedziałem się, że tym, kto przejeżdżał wtedy tak blisko mnie, był faktycznie mój ojciec. Ojciec, którego odrzucałem, którego chciałem mieć daleko od siebie, nieobecnego albo martwego… Ta umyślna pomyłka, ta potworna reakcja, chociaż próbuję ją usprawiedliwić swoją ówczesną wrażliwością i popłochem, to czyn, którego zawsze będę się wstydzić, i ten wstyd będzie mnie palił do ostatniego tchnienia.

Kiedy spotykaliśmy się w tajemnej synagodze, ojciec Pons przekazywał mi wiadomości o wojnie.

– Odkąd wojska niemieckie ugrzęzły w Rosji i Amerykanie wkroczyli do walki, myślę, że Hitler przegra. Ale za jaką cenę? Tutaj naziści są coraz bardziej nerwowi, tropią partyzantów z niezwykłą zaciekłością, gotowi na wszystko. Bardzo się o nas boję, Joseph, bardzo.

Czuł w powietrzu zagrożenie, jak pies wyczuwa wilka.

– Niech się ojciec nie martwi, wszystko będzie dobrze. Pracujmy dalej.

Wobec ojca Ponsa tak samo jak wobec Rudiego zachowywałem się opiekuńczo. Kochałem ich tak bardzo, że aby się nie niepokoili, okazywałem niezachwiany i kojący optymizm.

– Proszę mi bliżej wyjaśnić, jaka jest różnica między Żydem a chrześcijaninem.

– Żydzi i chrześcijanie wierzą w tego samego Boga, tego, który podyktował Mojżeszowi Tablice Prawa. Z tym że Żydzi nie uznają w Jezusie zapowiadanego Mesjasza, wysłannika Bożego, na którego przyjście czekali; widzą w nim jedynie kolejnego mądrego Żyda. Stajesz się chrześcijaninem, kiedy uznajesz, że to Jezus jest Synem Bożym, że w niego wcielił się Bóg, że umarł i zmartwychwstał.

– A więc dla chrześcijan to coś, co się już odbyło; dla Żydów to coś, co ma dopiero nastąpić.

– Tak, Joseph. Chrześcijanie to ci, którzy pamiętają, a Żydzi to ci, którzy wciąż mają nadzieję.

– A więc chrześcijanin to Żyd, który przestał czekać?

– Tak. A Żyd to chrześcijanin sprzed Jezusa.

Bardzo bawiło mnie, kiedy myślałem o sobie jako o „chrześcijaninie sprzed Jezusa”. Między katolickim katechizmem a potajemnym studiowaniem Tory, historia święta bardziej zajmowała mój umysł niż bajki dla dzieci wypożyczone z biblioteki: była bardziej krwista, bardziej intymna, bardziej konkretna. W końcu chodziło o moich przodków, Mojżesza, Abrahama, Dawida, Jana Chrzciciela czy Jezusa! W moich żyłach płynęła zapewne krew jednego z nich. Poza tym ich życie było ciekawe, tak samo jak moje: bili się, krzyczeli, płakali, śpiewali, w każdej chwili ryzykowali, że zginą. Nie śmiałem przyznać się ojcu Ponsowi, że włączyłem go do tej historii. Nie mogłem wyobrazić sobie Poncjusza Piłata, rzymskiego prefekta, który umywał ręce, inaczej niż pod jego postacią: wydawało mi się normalne, że ojciec Pons był tam, w Ewangeliach, blisko Pana Jezusa, pomiędzy Żydami a przyszłymi chrześcijanami, zakłopotany pośrednik, uczciwy człowiek, który nie wie, co wybrać.

Czułem, że ojciec Pons przejęty jest studiami, do których zmuszał się ze względu na mnie. Jak wielu katolików słabo znał Stary Testament i teraz był zachwycony, że go odkrywa podobnie jak niektóre komentarze rabiniczne.

– Joseph, bywają dni, kiedy zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, gdybym był Żydem – mówił z oczyma błyszczącymi podnieceniem.

– Nie, ojcze, niech ojciec pozostanie chrześcijaninem, to wielkie szczęście.

– Religia żydowska kładzie nacisk na szacunek, chrześcijańska na miłość. Zadaję sobie pytanie: czy szacunek nie jest ważniejszy od miłości? A także łatwiejszy do zastosowania… Kochać swojego nieprzyjaciela, jak proponuje Jezus, i nadstawiać drugi policzek, uważam, że to godne podziwu, ale trudne do wykonania. Zwłaszcza w tej chwili. Nadstawiłbyś drugi policzek Hitlerowi, powiedz?

– Nigdy!

– Ja też nie! To prawda, że nie jestem godny Chrystusa. Życia mi nie starczy, by go naśladować… Ale czy miłość może być obowiązkiem? Czy można rozkazywać sercu? Nie sądzę. Według wielkich rabinów szacunek jest lepszy od miłości. Jest trwałym zobowiązaniem. To mi się wydaje możliwe. Mogę szanować tych, których nie lubię, lub tych, którzy są mi obojętni. Ale kochać?

Zresztą czy muszę ich kochać, skoro ich szanuję? Miłość to trudna rzecz, nie można jej wywołać ani kontrolować, ani też zmusić, aby trwała.

Tymczasem szacunek…

Drapał się po gładkiej czaszce.

– Zastanawiam się, czy my, chrześcijanie, nie jesteśmy tylko sentymentalnymi Żydami…

Tak płynęło moje życie, którego rytm wyznaczała nauka, wzniosłe rozważania nad Biblią, lęk przed nazistami, przemarsze coraz liczniejszych i coraz śmielszych partyzantów, zabawy z kolegami i spacery z Rudim. Bombardowania nie oszczędzały Chemlay, jednak angielscy lotnicy omijali Żółtą Willę, ponieważ była oddalona od dworca i powiewała nad nią flaga Czerwonego Krzyża, którą ojciec Pons przezornie umieścił na szczycie piorunochronu. Choć może się to wydać dziwne, lubiłem te alarmy: nie schodziłem do schronów z kolegami, lecz w towarzystwie Rudiego obserwowałem spektakl z dachu. Maszyny Royal Air Force latały tak nisko, że mogliśmy widzieć pilotów i przesyłać im przyjazne znaki.

W czasie wojny największym niebezpieczeństwem jest przyzwyczajenie. A zwłaszcza przyzwyczajenie do niebezpieczeństwa.

Ponieważ w Chemlay dziesiątki ludzi w podziemiu stawiały czoło nazistowskiemu okupantowi i z czasem zaczęły go lekceważyć, zapowiedź desantu w Normandii drogo nas kosztowała.

Kiedy dowiedzieliśmy się, że oddziały amerykańskie, liczne i dobrze uzbrojone, wkroczyły na ląd, wpadliśmy w euforię. Nie mogliśmy o tym mówić, ale uśmiech opromieniał wszystkie twarze. Ojciec Pons unosił się nad ziemią, niczym Jezus na falach, radość biła mu z czoła.