Owej niedzieli nie mogliśmy się doczekać, kiedy pójdziemy na mszę, pilno nam było podzielić się radością z tego prawie zwycięstwa – choćby spojrzeniem – z mieszkańcami wioski. Uczniowie ustawili się w pary na dziedzińcu piętnaście minut przed czasem.
Po drodze odświętnie ubrani wieśniacy mrugali do nas porozumiewawczo. Jakaś pani wręczyła mi czekoladę. Inna wcisnęła w rękę pomarańczę. Jeszcze inna wsunęła mi do kieszeni kawałek ciasta.
– Dlaczego zawsze Joseph? – mruknął jeden z kolegów.
– Normalne, jest najładniejszy! – odkrzyknął Rudi z daleka.
Dobrze się składało: miałem brzuch ustawicznie pusty, tym bardziej, że właśnie intensywnie rosłem.
Czekałem na moment, kiedy będziemy przechodzić koło apteki, bo nie wątpiłem, że Mademoiselle Marcelle, która wraz z ojcem Ponsem uratowała tyle dzieci, nie będzie się posiadała ze szczęścia. Może nawet z radości rzuci mi kilka karmelków?
Tymczasem wystawę zasłaniała żelazna krata.
Nasza grupa dotarła na miejsce wcześniej i tu, przed kościołem, wszyscy stanęli jak wryci.
Przez szeroko otwarte wrota dochodziła marsowa muzyka dobywająca się z huczących pełną parą organów. Ze zdumieniem rozpoznałem melodię: Brabanconne! Tłum stał, kompletnie osłupiały. Grać Brabanconne, nasz narodowy hymn, pod nosem nazistów, to była najwyższa zniewaga. To było tak, jakby się im mówiło: „Wynoście się, uciekajcie, przegraliście, jesteście niczym!”.
Kto zdobył się na takie zuchwalstwo?
Pierwsi, którzy ją zauważyli, szybko podali dalej: Psiakrew! Mademoiselle Marcelle, z rękami na klawiaturze, nogami na pedałach, po raz pierwszy w życiu znalazła się w kościele, żeby oznajmić nazistom, że przegrają wojnę.
Ogarnięci euforią i entuzjazmem, staliśmy wokół kościoła, jakbyśmy oglądali efektowny i niebezpieczny popis cyrkowy. Psiakrew grała nadspodziewanie dobrze, dużo lepiej od anemicznego organisty, który obsługiwał nabożeństwa.
Pod jej palcami instrument brzmiał jak barbarzyńska orkiestra, złotoczerwona, z donośnymi blachami i mocnymi bębnami. Dźwięki docierały do nas z potężną siłą, od której drżała ziemia i trzęsły się szyby sklepów.
Nagle pisk opon. Przed kościołem zahamował czarny samochód i wyskoczyło z niego czterech osiłków.
Policjanci z Gestapo chwycili Mademoiselle Marcelle, która przestała grać, ale zaczęła im ubliżać:
– Już po was! Jesteście skończeni! Możecie mnie aresztować, to i tak niczego nie zmieni!
Nędznicy! Frajerzy! Impotenci!
Naziści wepchnęli ją brutalnie do auta i odjechali.
Ojciec Pons, bledszy niż kiedykolwiek, przeżegnał się. Ja zacisnąłem pięści, chciałem pobiec za samochodem, dogonić go, sprać tych łajdaków. Chwyciłem go za rękę – była lodowata.
– Niczego im nie powie, ojcze. Jestem pewien, że niczego im nie powie.
– Wiem, Joseph, wiem. Psiakrew jest najodważniejsza z nas wszystkich. Ale co oni jej zrobią?
Nie zdążyliśmy się doczekać odpowiedzi. Wieczorem Żółta Willa została zajęta przez Gestapo.
Mademoiselle Marcelle, chociaż torturowana, nie pisnęła słowa. Jednak naziści, przeszukując jej mieszkanie, wpadli na negatywy zdjęć zdobiących nasze fałszywe papiery.
Byliśmy zdemaskowani. Nie trzeba było nawet ściągać spodni. Wystarczyło, że otworzą nasze paszporty, żeby rozpoznać oszustów.
W dwadzieścia minut wszystkie żydowskie dzieci z Żółtej Willi zgromadzono w jednej sypialni.
Naziści nie posiadali się z radości. My umieraliśmy z przerażenia. Zdjęty trwogą nie mogłem zebrać myśli. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, posłusznie wypełniałem polecenia.
– Pod ścianę, z rękami w górze. Szybko!
Rudi wśliznął się koło mnie, ale to mnie nie uspokoiło: oczy miał wytrzeszczone ze strachu.
Ojciec Pons wkroczył do akcji.
– Panowie, jestem oburzony: nie wiedziałem, kim są te dzieci! Nie przyszło mi do głowy, że mogą być Żydami. Przyprowadzono je do mnie jako Aryjczyków, prawdziwych Aryjczyków. Zostałem oszukany, zakpiono sobie ze mnie, nadużyto mojej łatwowierności.
Szef gestapowców zapytał go brutalnie:
– Kto przyprowadził księdzu te dzieci?
Ojciec Pons zawahał się. Upłynęło dziesięć długich sekund.
– Nie będę pana okłamywał: wszyscy, którzy się tutaj znajdują, zostali przyprowadzeni przez Mademoiselle Marcelle, aptekarkę.
– To księdza nie zdziwiło?
– Zawsze mi powierzała sieroty. Od piętnastu lat. Na długo przed wojną. To dobra osoba. Związana była z grupą wolontariuszy, którzy działają na rzecz nieszczęśliwych dzieci.
– A kto płacił ich czesne?
Ojciec zrobił się trupio blady.
– Co miesiąc na nazwisko każdego dziecka przychodziły koperty. Możecie panowie sprawdzić w księgowości.
– Skąd pochodzą te koperty?
– Od mecenasów… Bo niby od kogo? Wszystko jest zapisane w naszych księgach. Znajdziecie w nich informacje.
Naziści mu wierzyli. Ich szef aż ślinił się na myśl, że położy łapę na tych listach. Nagle ojciec zaatakował, nie tracąc ducha.
– Dokąd ich zabieracie?
– Do Malines.
– To nie jest księdza sprawa!
– To będzie długa podróż?
– Na pewno.
– W takim razie pozwólcie mi przygotować ich rzeczy, spakować walizki, ubrać ich, dać im jedzenie na drogę. Moi synowie, nie można w ten sposób traktować dzieci. Gdybyście dali mi pod opiekę swoje, czy chcielibyście, żebym je tak wypuścił?
Szef o tłustych dłoniach wahał się. Ojciec wykorzystał tę słabość:
– Wiem, że nie życzy im pan źle. Więc zróbmy tak: ja wszystko przygotuję, a pan przyjdzie po nich o świcie.
Wciągnięty w ten uczuciowy szantaż, zakłopotany naiwnością księdza, szef Gestapo zapragnął udowodnić mu, że nie jest złym człowiekiem.
– Jutro rano punktualnie o siódmej umyci, ubrani, nakarmieni będą stać rzędem na dziedzińcu ze swoim ekwipunkiem – łagodnie nalegał ojciec Pons. Proszę nie robić mi przykrości.
Zajmuję się nimi od lat: kiedy ktoś powierza mi dziecko, może na mnie liczyć.
Szef Gestapo zerknął na trzydziestu żydowskich chłopców w koszulach nocnych, przypomniał sobie, że ciężarówkę będzie miał dopiero nazajutrz, pomyślał, że chce mu się spać, wzruszył ramionami i mruknął:
– No dobrze, liczę na księdza.
– Słusznie, mój synu. Idźcie w pokoju.
Ubrani na czarno ludzie z Gestapo opuścili internat.
Kiedy ojciec upewnił się, że są daleko, zwrócił się do nas.
– Dzieci, żadnych krzyków, żadnej paniki: idźcie po cichu po swoje rzeczy i ubierzcie się. Potem uciekniecie.
Długie westchnienie ulgi wyrwało się z wszystkich piersi. Ojciec Pons wezwał wychowawców z innych sypialni, pięciu młodych seminarzystów, i zamknął ich z nami w jednej sali.
– Synowie, jesteście mi potrzebni.
– Może ojciec na nas liczyć.
– Chcę, żebyście kłamali.
– Ale…
– Musicie kłamać. W imię Chrystusa. Jutro powiecie Gestapo, że zamaskowani partyzanci wtargnęli do Willi wkrótce po ich odejściu. Zapewnicie, że stoczyliście z nimi walkę. Zresztą znajdą was przywiązanych do tych łóżek na dowód waszej niewinności. Godzicie się, żebym was przywiązał?
– Może nawet ojciec zadać nam parę ciosów.
– Dziękuję wam, synowie. Nie mam nic przeciwko ciosom, pod warunkiem, że sami je sobie wymierzycie.
– A ojciec? Co się z ojcem stanie?
– Nie mogę z wami zostać. Jutro Gestapo już mi nie uwierzy. Będzie potrzebowało winnego.
Ucieknę więc razem z dziećmi. Oczywiście wyjawicie, że to ja zawiadomiłem partyzantów, moich wspólników.
Chwilę później odbył się najbardziej niewiarygodny spektakl, jaki dane mi było widzieć: młodzi seminarzyści zaczęli się naparzać – sumiennie, rzetelnie, precyzyjnie, a to po nosie, a to po twarzy, a to po oczach, a każdy domagał się od kolegi więcej, jeśli uważał, że nie jest jeszcze dość okaleczony. Potem ojciec Pons przywiązał ich solidnie do nóg łóżek i każdemu wepchnął do ust szmatę.