Выбрать главу

– Możecie oddychać?

Seminarzyści kiwnęli głowami- Niektórzy z nich mieli opuchnięte twarze, inni zakrwawione nosy, wszyscy łzy w oczach.

– Dziękuję wam, moi synowie – powiedział ojciec Pons. – A żeby wytrzymać do rana, myślcie o naszym Panu Jezusie Chrystusie.

Następnie sprawdził, czy zabieramy lekki bagaż, i w największej ciszy sprowadził nas na dół po schodach, a potem wypuścił tylnymi drzwiami.

– Dokąd idziemy? – zapytał szeptem Rudi.

Choć byłem niewątpliwie jedynym, który miał o tym jakieś pojęcie, nie odpowiedziałem.

Przeszliśmy przez park aż na polankę. Tu ojciec nas zatrzymał.

– Moje dzieci, pomyślicie, że zwariowałem, ale trudno: dalej nie idziemy!

Wyłożył nam swój plan i spędziliśmy resztę nocy na wprowadzaniu go w życie.

Połowa z nas poszła odpocząć w krypcie kaplicy. Druga połowa – w której się znalazłem przez następne godziny zacierała prawdziwe ślady i tworzyła w ich miejsce fałszywe. Ziemia, przesiąknięta niedawnym deszczem, z pluskiem zapadała się pod nogami: nie było nic łatwiejszego niż zostawić w niej piękne ślady.

Nasza grupa przeszła więc przez polanę i wyszła z parku przez furtkę w murze. Potem, depcząc piętami grząski grunt, łamiąc gałązki, gubiąc nawet rozmyślnie kilka przedmiotów, przemaszerowaliśmy przez pola aż do rzeki. Tam ojciec zaprowadził nas na przystań.

– Proszę, pomyślą, że czekał tu na nas statek…

A teraz, dzieci, przejdźmy tę samą trasę, ale tyłem, tak by stworzyć wrażenie, że było nas dwa razy tyle i nie zostawić ani jednego śladu w drugą stronę.

Powrót był wolny, pracowity; ślizgaliśmy się; wysiłek dołączał się do strachu i zmęczenia. Na polanie pozostało nam jeszcze dokonać najtrudniejszego: zatrzeć ślady naszych kroków w stronę opuszczonej kaplicy, smagając wilgotny teren listowiem.

Świtało, kiedy dołączyliśmy do kolegów śpiących w głębi krypty. Ojciec Pons starannie zamknął za nami drzwi i właz, zapalając tylko jedną, skąpo świecącą świeczkę.

– Spijcie, dzieci. Dziś rano nie będzie pobudki.

Niedaleko od miejsca, gdzie osunąłem się na ziemię, wygospodarował sobie przestrzeń między stosami książek, które ustawił wokół siebie jak mur z cegieł. Kiedy mnie spostrzegł, spytałem:

– Mogę przyjść do pokoju ojca?

– Dobrze, chodź, Joseph.

Prześliznąłem się do niego i oparłem policzek na jego chudym ramieniu. Ledwie poczułem na sobie jego rozczulone spojrzenie, jak zasnąłem.

Rankiem Gestapo wkroczyło do Żółtej Willi, wpadło na związanych seminarzystów, stwierdziło, że to skandal, poszło po fałszywych śladach aż do rzeki i szukało nas jeszcze dalej: nikomu nie przyszło do głowy, że nie uciekliśmy.

Dla ojca Ponsa nie było już mowy, żeby pokazał się na powierzchni. Nie było też mowy, żebyśmy długo pozostawali w tajemnej synagodze urządzonej pod kaplicą. Byliśmy wciąż przy życiu, ale to życie teraz stwarzało problemy: z mówieniem, jedzeniem, siusianiem, załatwianiem się. Nawet sen nie stanowił schronienia, gdyż spaliśmy bezpośrednio na ziemi i każdy w innym czasie.

– Widzisz, Joseph – mówił z humorem ojciec Pons – podróż arką Noego nie była pewnie zbyt zabawna.

Wkrótce partyzanci z miejscowej siatki zaczęli zabierać nas po kolei, żeby ukryć gdzie indziej.

Rudi poszedł jako jeden z pierwszych. Pewnie dlatego, że zajmował za dużo miejsca. Ojciec Pons nigdy nie wskazywał mnie towarzyszom, którzy po nas przychodzili. Czy było to zamierzone?

Ośmielałem się wierzyć, że chce zatrzymać mnie przy sobie jak najdłużej.

– Może alianci wygrają szybciej, niż myślimy?

Może wkrótce będziemy wyzwoleni? – mówił, mrugając do mnie.

Wykorzystał te tygodnie, żeby pogłębić ze mną znajomość żydowskiej religii.

– Wasze życie to coś więcej niż zwykłe życie, niesie w sobie przekaz. Nie pozwolę, żeby was eksterminowano.

Któregoś dnia, kiedy było nas w krypcie już tylko pięciu, pokazałem mu trzech uśpionych towarzyszy.

– Widzi ksiądz, nie chciałbym umrzeć razem z nimi.

– Dlaczego?

– Bo nawet jeśli żyję blisko nich, nie są moimi przyjaciółmi. Co mam z nimi wspólnego? Tylko to, że jesteśmy ofiarami.

– Dlaczego mi to mówisz, Joseph?

Oparłem głowę na jego kolanach i zwierzyłem się z nurtujących mnie myśli.

– Wolałbym umrzeć razem z ojcem, dlatego że ojca lubię. Wolałbym umrzeć z ojcem, bo nie chcę ojca opłakiwać ani tym bardziej, żeby ojciec mnie opłakiwał. Wolałbym umrzeć razem z ojcem, bo wtedy byłby ojciec ostatnią osobą, jaką widzę. Wolałbym umrzeć razem z ojcem, bo w niebie bez ojca nie będzie mi się podobać, a nawet będę się bał.

W tej samej chwili w drzwi kaplicy gruchnęły okrzyki.

– Bruksela wyzwolona! Wygraliśmy! Bruksela wyzwolona przez Anglików!

Ojciec Pons skoczył na równe nogi i chwycił mnie w ramiona.

– Wolni! Słyszysz, Joseph? Jesteśmy wolni!

Niemcy się wycofują!

Pozostałe dzieci się obudziły.

Partyzanci wypuścili nas z krypty i zaczęliśmy się śmiać, biegać i skakać po ulicach Chemlay.

Z domów dobiegały okrzyki radości, karabiny strzelały w niebo, w oknach wywieszano flagi, tańczono, wyciągano butelki alkoholu ukrywane przez pięć lat.

Aż do wieczora tkwiłem w objęciach ojca.

Omawiając wydarzenia z każdym mieszkańcem wioski, płakał z radości. Ocierałem mu łzy rękami. Ponieważ był to dzień wesela, wolno mi było mieć dziewięć lat, siedzieć jak dziecko na ramionach człowieka, który mnie uratował, wolno mi było całować jego różowe i słone policzki, wolno mi było głośno zaśmiewać się bez powodu. Aż do wieczora, promienny i szczęśliwy, nie rozstawałem się z nim. Mimo że byłem ciężki, ani razu się nie poskarżył.

– Wojna się wkrótce skończy!

– Amerykanie zbliżają się do Liege.

– Wiwat Amerykanie!

– Wiwat Anglicy!

– Wiwat my!

– Hurra!

Od tego 4 września 1944 roku zawsze wierzyłem, że Bruksela dlatego została wyzwolona, że nagle, bez ogródek, wyznałem miłość ojcu Ponsowi. To naznaczyło mnie na zawsze. Od tamtej pory, ilekroć deklarowałem swoje uczucia jakiejś kobiecie, oczekiwałem, że zaraz zaczną wybuchać petardy, a w oknach pojawią się flagi.

Dni, które nastały, okazały się w naszej okolicy bardziej niebezpieczne i krwawe niż okres wojny. W czasie okupacji wróg był wyraźnie widoczny, a więc stale o nim pamiętano; w czasie wyzwolenia ciosy padały to stąd, to stamtąd, niespodziewane, niemożliwe do przewidzenia, i panował chaos. Po ponownym zakwaterowaniu dzieci w Żółtej Willi ojciec Pons zabronił nam wychodzić poza obręb parku. Mimo to Rudi i ja nie mogliśmy się powstrzymać od włażenia na nasz dąb, którego gałęzie wystawały poza ogrodzenie. Przez prześwity między listowiem widać było nagą równinę ciągnącą się aż do odległych zagród. Mogliśmy stamtąd jeśli nie uczestniczyć w walkach, to przynajmniej śledzić ich echa.

W ten sposób w przejeżdżającym odkrytym samochodzie zobaczyłem niemieckiego oficera, który nas nie zadenuncjował – wtedy pod prysznicem – w samej koszuli, zakrwawionego, z opuchniętą twarzą i ogoloną głową, ściśniętego między uzbrojonymi wyzwolicielami, którzy wieźli go ku nie wiem jakiej zemście…

Z zaopatrzeniem wciąż były problemy. Żeby oszukać głód, szukaliśmy z Rudim na trawniku ciemnozielonej trawy, grubszej od innych, i rwaliśmy ją garściami, by potem wgryźć się w uzbierany pęczek. Była gorzka, ohydna, ale dawała wrażenie, że mamy pełne usta.